poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Hean - Baza pod cienie Stay On

Wiele osób polecało mi zawsze bazę Hean (często nie zważając na fakt, że mam swoją ulubioną i nie szukam innej ;)). Wcześniej nie miałam żadnej styczności z marką, dopiero jakiś czas temu wpadł mi w łapki zestaw ich kosmetyków - pisałam tutaj już o tuszu i eyelinerze, które całkiem przypadły mi do gustu. Zachwytów nad bazą jednak nie podzielam ;)
  
  
Opis producenta:
   
Gdzie i za ile: hean.pl, 12zł
  
Moja opinia:
Baza zamknięta jest w plastikowym słoiczku, jest jej całkiem sporo, bo 6 gramów. Słoiczek ten jednak wydaje mi się dość delikatny, nawet zakręcam go delikatnie, bo boję się, że nakrętka pęknie. Baza ma kremową konsystencję, jest oczywiście bardzo gęsta, jak przystało na bazy tego typu. Zapach ma ładny, taki neutralny - nie uznałabym go jednak za zaletę tej bazy. Aplikacja jest wygodna, pod warunkiem, że ma się krótkie paznokcie - akurat dla mnie to nie problem, bo ostatnimi czasy zawsze mam króciutkie, niestety. Wystarczy przejechać po bazie opuszką palca i delikatnie wsmarować kosmetyk w powiekę. Jest dość wydajny, ale na jedną powiekę trzeba nabierać go ze dwa razy, chyba, że chcemy naprawdę delikatny dzienny makijaż, tylko o przedłużonej trwałości.
  
   
Co do samych obietnic producenta... Baza ma za zadanie sprawiać, że kolor cienia jest intensywniejszy. Cóż, sprawia, jednak nie jest to efekt spektakularny. Faktycznie kolor jest nieco głębszy i ciemniejszy, ale szału nie ma co do efektu, same zobaczcie:
  
  
Producent obiecuje też, że baza ta ma przedłużyć trwałość makijażu i jak dla mnie, jest to podstawowe zadanie jakiejkolwiek bazy - mam tłuste powieki, więc bez bazy cienie trzymają się u mnie wyjątkowo krótko. Na bazie Hean na pewno przedłużona jest ich trwałość - ale też nie tak, jak bym tego chciała, bo cienie trzymają się ok. 6-7 godzin i też zaczynają się wałkować. Poza tym baza ta nie chroni przed stopniowym blaknięciem kolorów, a na tym też mi zależało. Powyżej macie porównanie powieki z bazą i bez bazy w ciągu paru godzin noszenia makijażu. Wybaczcie paskudne krechy, miałam zły dzień ;)
  
   
Baza ta jest tańsza od mojego dotychczasowego ideału, ale także i nieco od niego gorsza. Nie jestem nią zachwycona, ale zdecydowanie wolałabym jej użyć, niż całkowicie zrezygnować z jakiejkolwiek bazy ;) Powiedziałabym, że jest przyzwoita ;)
  
Używacie baz pod cienie? Jakie są Waszymi faworytami? Może należycie do fanek bazy Hean? :)
    
Z innej beczki:



Tylko dzisiaj do północy macie czas na nadesłanie mi swoich zgłoszeń do konkursu "Dwa Oblicza"!
Zachęcam Was do udziału, bo nagrody są ciekawe, a szanse ma każdy :) Czekam na Wasze zgłoszenia :)

niedziela, 29 kwietnia 2012

Orlicowa trzódka #2 - Jego Wysokość Tymon

Jakiś czas temu zaproponowałam serię postów, przedstawiających zwierzyniec, mieszkający w moim domu. Większość z Was najbardziej ciekawa była mojego ukochanego pupila, Tymona, który jest... żbiko-kotem ;)
   
  
Otóż Tymon, bądź też Tymek / Tymuś / Obszczaniec (;)), trafił do nas jako kilkutygodniowe kocię. Historia ta opowiadana już chyba była miliony razy, bo jest niesamowita ;)
Osiem lat temu mój ojciec jeździł w częste trasy po całej Polsce. Był środek zimy, a Tata nocował w leśniczówce w środku lasu, na południu kraju (teraz po latach miesza się w zeznaniach, gdzie dokładnie ;)). Rano wstał i ruszył w drogę powrotną do domu, do Torunia. Przejechał kilkaset kilometrów, do końca dnia załatwiał sprawy, jeżdżąc po mieście, a przez cały ten czas towarzyszył mu momentami dziwny pisk. Wieczorem zaparkował wreszcie pod domem i przez całą noc słyszeliśmy przeraźliwe kwilenie. Rano zeszliśmy do samochodu, otworzyliśmy maskę, a tam, tuż koło silnika, wciśnięty był w kąt maleńki przerażony kociak. Przejechał z Tatą całą tą trasę z leśniczówki - musiał wejść pod maskę w lesie, bo chciał się ogrzać. To naprawdę cud, że przeżył tę trasę...
W ogóle nie byliśmy wtedy nastawieni na kota. Mieliśmy psa (teraz już biegającego za tęczowym mostem...), który nie znosił kotów, zresztą większa część rodziny to typ "Kochamy pieski, a koty są fałszywe" ;) Niemniej jednak wzięliśmy maluszka do domu. Był taki maleńki, że mieścił się na dłoni, a przerażony tak, że wyglądał jak okrąglutka puchata kulka. Dużo czasu zajęło nam przyzwyczajenie go do nowej sytuacji, a nasz nienawidzę-kotów-pies potraktował go co najmniej nieprzewidywalnie - po kilku nieufnych warknięciach przygarnął kociaka jak własne szczenię (co tym bardziej było dziwne, bo nie była to suczka, a pies). Kociak rósł więc, nabierając coraz więcej psich cech - miauczenie zaczęło przypominać próby szczekania, kiedy ktoś pukał do drzwi, on pierwszy się przy nich pojawiał, pilnując domu, w zabawie zamiast drapać - gryzł. I rósł i rósł i rósł, aż pewnego razu zainteresowało to naszą panią Weterynarz, która przeprowadziła "dochodzenie" - okazało się, że nasz kiciuś, który dorósł do 12kg i był wielkości średniego psa, ma więcej genów żbika niż kota domowego. Nigdy jednak nie ukazywał żadnych oznak "dzikości" - nigdy nikomu nie zrobił krzywdy, był łagodny, bardzo przytulaśny i szalenie cierpliwy - kiedy na świecie pojawił się mój młodszy brat, Tymon pozwalał mu się szarpać za uszy, wąsy, ogon, patrząc tylko z politowaniem ;) 
A kiedy wreszcie po 17 latach życia odszedł od nas nasz pies, "mentor" Tymona, kocurek strasznie zmizerniał, nie ruszał się ze swojego kąta, przestał jeść i trwało to niestety dość długo... Później trafił do nas nowy psiak - kompletnie skretyniały szczeniak cocker spaniela i Tymon znalazł sobie nowy cel w życiu - uprzykrzyć psiakowi życie ;) Niejednokrotnie zakradał się do suczki, "pacał" ją w łepek i uciekał gdzie pieprz rośnie, albo z premedytacją wyjadał jej z miski, kiedy była w okolicy, patrząc jej przy tym prosto w oczka ^^ W ten sposób kot, który myśli, że jest psem, wychował psa, który myśli, że jest kotem ;)
Teraz Tymon jest już statecznym ośmioletnim kocurkiem i większość czasu spędza na spaniu, ale nadal włącza mu się czasem tryb "kocię" - biega wtedy po całym domu jak szalony, odbija się od ścian, skacze na psa ze stołów, ucieka przed psem, goni muszki, ćwierka do ptaków za oknem... I jest baaardzo kochany, uwielbia wciskać się pod kołdrę i wtulać, zwłaszcza we mnie, bo wie, że w moim pokoju będzie miał spokój - pies nie ma do mnie wstępu ;)
Dodam jeszcze, że jest to kot szalenie inteligentny - potrafi otworzyć drzwi zamknięte na klucz, odkręcić butelkę z kroplami walerianowymi (no a jak! ;)), schować się tak, że nie ma szans go znaleźć (choć to chyba dość powszechne u kotów ;)), np. wewnątrz poszewki na poduszce ;) I uwieeelbia surowe ogórki! Jeśli trafi mu się np. sałatka gyros, w której jest m.in. mięso i ogórki, wyje ogórki, a mięso zostawi :D

Mam nadzieję, że przetrwałyście ten wywód, teraz czas na porcję kocich zdjęć ;)
  
Tutaj raczej "Jego przytulaśność Tymon" ;)
Tutaj jeszcze maluszek, rozkoszujący się ogrzewaniem podłogowym i udający logo Pumy :P
Moje ulubione obsceniczne foto ^^
Z wszelkimi gryzoniami Tymek też potrafi się zaprzyjaźnić - choć np. Psikus, chomik, o którym pisałam jakiś czas temu, jakoś nie rozumie jego czułych liźnięć po głowie ;)
A Tymon taaak lubi Psikusa i jego klatkę ;) Potrafi tak stać dobre 15 minut i obserwować sparaliżowanego ze strachu chomika :P Przy okazji możecie tu zobaczyć, jakie wielkie bydlątko z niego ;)
I tu też widać rozmiary Jego Wysokości ;)
Jak każdy Kot, uwielbia szeleszczące cuda... Najlepiej się w nie zaplątać :D
(I uprzedzam pytania - nie ma dwukolorowych oczu, ale ciekawie to tu wygląda ;))
Bardzo często też przyłapuję go na spaniu z czymś w łapkach, zazwyczaj jest to coś, czego akurat szukam ;)
Nie muszę chyba pisać, jak chętnie włazi mi on w obiektyw, jak robię dla Was swatche ;) Ale muszę przyznać - to najsłodszy mistrz drugiego planu pod słońcem :)
Tutaj jeszcze kiepskie zdjęcie, ale macie porównanie "wielkościowe", Tymon i przygłupia Lady ;)
  
I co, polubiłyście mojego ukochanego Kociaka? :) 

O kim będziecie chciały teraz poczytać? O skretyniałym cocker spanielu, maleńkim chomiku mojej siostry czy może mojej dawnej "kolekcji" zwierząt egzotycznych - węży, ptaszników, ciekawych owadów? :)

sobota, 28 kwietnia 2012

Oriflame Swedish Spa - Stymulujący żel pod prysznic

Kolejny ciekawy produkt Oriflame w moim zbiorze - stymulujący żel pod prysznic z serii Swedish Spa. Zaczynam wyrabiać sobie opinię o tej marce, bo do tej pory niewiele miałam z nią do czynienia. Myślę, że markę można podsumować słowami "dobre, acz często zbyt drogie" ;) Ten kosmetyk jest kolejnym takim przykładem. Jeśli jesteście zainteresowane, przeczytajcie moją recenzję :)
  
  
Opis producenta:
Energetyzujący żel wzbogacony kompleksem Hydracare+ i ekstraktem z alg morskich o właściwościach rewitalizujących. Delikatnie oczyszcza skórę i orzeźwia zmysły morskim aromatem.
  
Gdzie i za ile: u konsultantki Oriflame, 23zł / 200ml (często w dużej promocji, teraz np. za 15zł).
  
Skład:
   
Moja opinia:
Żel zamknięty jest z bezbarwnej butelce z grubego plastiku, zwieńczonej otwarciem z zatrzaskiem. Myślę, że "stymulujące" działanie żelu zaczyna się już na tym etapie, bo żeby otworzyć żel i wycisnąć go z twardej butelki trzeba trochę użyć mięśni ;) Nie jest to wygodne, ale przeszkadza jakoś specjalnie. Sam żel jest dość gęsty, w morskim zielonym kolorze z niebieskimi granulkami, które szybko rozpuszczają się przy myciu. Pachnie bardzo świeżo, właśnie tak morsko ;)
Gdy już uda się go wycisnąć na myjkę, wszystko idzie dobrze ;) Wystarczy odrobinka, żeby porządnie wyszorować i spienić całe ciało, więc spokojnie mogę powiedzieć, że jest ba  rdzo wydajny. Nadaje się też jako płyn do kąpieli - też niewielka ilość jest w stanie zapewnić miłą pianę i zapach w wannie :) Po takiej kąpieli czuję się znacznie "czystsza" niż po kwiatowych, słodkich zapachach, skóra też zdaje się zauważać różnicę - jest miękka i lekko napięta, jak po delikatnym balsamie do ciała, bardzo przyjemne uczucie.
Ogólnie mówiąc, żel oceniam baaardzo pozytywnie, ale za regularną cenę na pewno bym go nie kupiła. Za 15zł - jak teraz w promocji - już prędzej. ;) Myślę, że powinien odpowiadać większości kobiet - widziałam, że w Internecie również ma bardzo dobre opinie, więc coś w tym musi być ;)
  
   
Co z Oriflame mogłybyście mi polecić? Ta marka coraz bardziej mnie intryguje :)

piątek, 27 kwietnia 2012

Under Twenty Anti! Acne - Fluid matujący

Jakiś czas temu na rynek weszły nowe fluidy matujące Under Twenty. Ja, jako właścicielka cery tłustej/mieszanej, zawsze rzucam się na wszelkie matujące kosmetyki z nadzieją, że wreszcie znajdę coś, co faktycznie skutecznie i na długo matuje... Efekty poszczególnych kosmetyków są różne, jedne nie matują wcale, inne matują, ale na chwilę, inne matują, ale zapychają... Trudno mi tę nowość zaklasyfikować do którejś z tych kategorii, ale zapraszam do recenzji :)
   
  
Opis producenta:
Dostępny w 3 kolorach: naturalnym, piaskowym i beżowym
Innowacyjna formuła fluidu aksamitnie otula cerę grapefruitową świeżością. Niedoskonałości przestają być widoczne, a skóra staje się naturalnie gładka i matowa.
 Wskazania: Skóra z niedoskonałościami (skłonność do niedoskonałości) 
Jak działa? skutecznie maskuje niedoskonałości, matuje, nie zatyka porów
Jak stosować?  Stosuj na twarz oczyszczoną kosmetykami serii ANTI! ACNE. Dla dłuższego efektu matującego możesz nanieść wcześniej na twarz krem nawilżająco-matujący ANTI! ACNE.
Skuteczność potwierdzona dermatologicznie
  
Gdzie i za ile: w większych drogeriach, 17zł / 30ml
  
Skład:
   
Moja opinia:
Fluid zamknięty jest w plastikowym opakowaniu z pompką air-less, co oceniam zdecydowanie na plus - wygoda, higiena i "zdrowie" dla kosmetyku ;) Opakowanie jest wykonane z grubego plastiku i nie da się podejrzeć, ile go jeszcze zostało. Przezroczysta nakładka zabezpieczająca trzyma się mocno, nie powinna otworzyć się sama w torebce. Pompka dozuje stosunkowo małą ilość fluidu, co również jest dla mnie plusem, bo lepiej nabrać odrobinkę dwa czy trzy razy, niż zbyt dużą ilość na jeden raz.
  
  
Fluid występuje w trzech odcieniach (110 Sandy Matt, 120 Natural Matt, 130 Beige Matt), jednak ciekawostką jest fakt, że nie są one wcale tak ułożone względem odcienia, bo wybrałam odcień najjaśniejszy, czyli... 120 Natural Matt. Poniżej znajdziecie porównanie wszystkich odcieni.
Fluid ten łatwo rozprowadza się na skórze, nie robi smug, nie podkreśla suchych skórek ani nie zbiera się w porach. Nie zauważyłam też, żeby wysuszał cerę. Jak na razie zdecydowanie na plus. Najlepsze na koniec - on naprawdę matuje! ;) Nie na długo, bo na 3-4 godziny, ale to i tak świetny efekt dla mojej cery. Po tym czasie przestaje być tak kolorowo, bo zaczynamy się błyszczeć, a fluid lekko ciemnieje, zaczynamy czuć maskę na twarzy. Jest dosyć ciężki, ale czuć to tak naprawdę właśnie po tych kilku godzinach. Wtedy trzeba odświeżyć makijaż - przynajmniej przypudrować czy zastosować bibułki matujące. 
Dodam jeszcze coś, co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło - fluid pachnie... grejpfrutem! Wyjątkowo ładnie i naturalnie, byłam pod wrażeniem, gdy pierwszy raz nałożyłam go na twarz. Wiadomo, że zapach ten czuć tylko chwilkę, ale zawsze to ciekawe umilenie makijażu ;)
Podsumowując, zdecydowanie polecam, choć nie dla osób, które potrzebują perfekcyjnego makijażu przez cały dzień bez poprawek (da się tak w ogóle? ;)). U mnie się sprawdził - może nie idealnie, ale lepiej niż większość fluidów i podkładów "matujących". No i za taką cenę... :)
 
  
A Wam udało się trafić na produkt matujący, który w 100% spełnił Wasze oczekiwania? :)

czwartek, 26 kwietnia 2012

Lumpeksowe łowy! #2

Ostatni mój post o lumpeksowych łowach bardzo Was zainteresował, dlatego tym razem też przychodzę do Was chwalić się najświeższymi zakupami ;) Nie mam teraz za bardzo czasu na bieganie po lumpkach, ale w zeszłym tygodniu udało mi się wstąpić do dwóch i wyszłam z nich z czterema nowymi ciuszkami, uboższa o 20zł :) Może nie wszystko Wam się podobać, bo mój styl ubierania się jest specyficzny i nieprzewidywalny, ale co tam ;)
Bez dalszych wstępów, przedstawiam moje zdobycze:
  
  
Z tej pięknej koszulki nocnej jestem chyba najbardziej dumna. Jest bielutka, mięciutkiej satyny, z delikatnym, ledwo widocznym wzorem na materiale, dodatkowo dekolt, dół i ramiączka są w koronce. Co najciekawsze, wygląda zupełnie jak nowa, nie ma żadnego najmniejszego uszkodzenia czy śladów noszenia, a kosztowała mnie... 2zł! Wg metki marka to Chantelle - nic mi to nie mówi, ale nie orientuję się w bieliźnianych markach ;) To, co mnie boli, to fakt, że obok marki napisane jest straszne słowo "large" - a koszulka jest naprawdę maleńka, bałam się, że z moim S/M się w nią nie wcisnę ;) Wcisnęłam się jednak bez większych problemów, leży świetnie, ale z dość oczywistych względów się Wam w niej nie pokażę ;)
  
   
Drugi mój zakup to tunika w kolorze ecru i czarnym (tu ten ecru wygląda jak biały ;)) Dla równowagi, jest to rozmiar XS/S (wiem, sama się teraz pocieszam po tej lardżowej koszulce ;)). Jest bardzo wygodna, podoba mi się jej marszczony dekolt i wcięcie pod biustem, nadaje kobiecych kształtów ;) Sam motyw, kropeczki i kwiatki, też wyjątkowo przypadły mi do gustu, choć kwiaty lubię w nieco innym wydaniu, a na kropeczki nigdy szału nie miałam ;) Tunika jest marki Sisters Point i kosztowała mnie 10zł. Również nie widać na niej śladów użytkowania :)
  
  
Kolejna tunika. Jest mi nieco za mała w biuście, ale co ja poradzę, że to mi się w niej podoba - ładnie wygląda dekolt ^^ Bałam się, że będzie mnie optycznie pogrubiać, ale chyba nic takiego się nie dzieje, jak uważacie? Dodam, że świetnie wygląda pod moją brudnoróżową marynarką z poprzedniego lumpeksowego posta, pamiętacie? Tunika uszyta jest z materiału w biało-szarą kratkę z elementami fioletu i ociupinką zieleni. Odcięta jest pod biustem, choć te sznureczki to przyszyta atrapa. To, co mnie w niej wkurza, to podszewka, dużo bardziej obcisła niż sama tunika, i niewygodna, będę musiała ją odpruć. Tunika jest marki H&M i kosztowała mnie 6zł. :)
   
  
Hmmm, ten zakup zrobiłam na takiej zasadzie, jak przygarnia się brzydkiego psa do swojego domu (bo brzydkich kotów nie ma ;)). Ta babcina kamizelka kosztowała grosze, niby niczym mnie nie zachwyciła, ale z jakiegoś powodu uznałam, że ma potencjał :P Teraz pozostaje tylko pytanie - jaki potencjał? Jest mi nieco za szeroka, choć w talii ma przeciągnięty sznureczek do zawiązania. Związana z przodu wygląda tragicznie, z tyłu już lepiej - tak mam na zdjęciu. Jak myślicie, jak mogłabym ją nosić? Czy może nie ma dla niej przyszłości w mojej szafie? ;) Nie ma żadnych metek, więc możliwe, że jest to robótka ręczna, kosztowała mnie 2zł.
  
A Wam udało się ostatnio upolować coś ciekawego? :)
I czy osoby sceptycznie nastawione do lumpków zaczynają się nawracać? ;)

środa, 25 kwietnia 2012

La Rosa - Mineralne cienie do powiek

  
Widzicie te śliczności? To mineralne cienie do powiek marki La Rosa. Parę dni temu pisałam Wam o ich pudrowym podkładzie, dziś czas na te "naoczne" cuda. W moim zbiorze znalazło się sześć odcieni: Gold, Jaspis, Emerald, Nefrite, Topaz oraz Onyx. Tak wyglądają ich słoiczki:
   
  
Opis producenta:
Mineralne cienie do powiek – są niezwykle wydajne, zawierają czyste pigmenty mineralne, które wydobywają urodę oka oraz chronią i pielęgnują delikatną skórę powieki. Dzięki wysokiej zawartości dwutlenku tytanu bardzo intensywnie się wybarwiają, kolory są nasycone i trwałe. Z kolei tlenek żelaza działa jak optyczny reduktor zmarszczek. Można ich używać na wiele sposobów: - na sucho jako cień sypki; - na mokro jako cień mokry (bardzo intensywne wybarwienie); - jako pigment do bezbarwnego lakieru do paznokci; - z wazeliną kosmetyczną jako błyszczyk do ust; - można mieszać ze sobą różne kolory uzyskując nowe.
  
Gdzie i za ile: futurosa.net, 25zł / 3g
  
  
Moja opinia:
Jak widzicie, wszystkie kolorki, jakie tu mam, są typowo moje, takie jesienne ;) Przyznam szczerze, że jestem tymi cieniami zachwycona, choć moja recenzja w pełni nie odda ich świetności, bo albo mój aparat zaczyna padać, albo te cienie są wyjątkowo trudne do uchwycenia na oku, choć na żywo wyglądają bosko ;) Musicie mi tym razem wierzyć bardziej na słowo ;)
  Cienie są zamknięte w szklanych słoiczkach o srebrnych zakrętkach. Każdy słoiczek zawiera 3g kolorowego pyłku, co jest dużą ilością, zważywszy na fakt, że np. podkład w pudrze tej samej marki ma 4,5 grama ;) Zresztą nie sądzę, żeby ktoś był w stanie szybko zużyć taką ilość. Do delikatnego makijażu często stosowałam tylko osadu z pyłku, który zebrał się wewnątrz zakrętki, więc naprawdę odrobinę. Do mocniejszego, nawet takiego na mokro, również wystarcza szczypta. 
Na sucho cienie są średnio napigmentowane, właściwie powiedziałabym, że niezadowalająco. Na bazie - już lepiej. Na mokro - rewelacja. Na poniższych zdjęciach są cienie nałożone na lekko wilgotną skórę:
  
  
Pierwsze zdjęcie zrobiłam w słońcu, drugie w cieniu.
Najmocniejszym kolorem jest zdecydowanie Onyx, choć wszystkie są dość zbliżone do siebie pod tym względem. Jeśli chodzi o trwałość, są niezłe, na bazie trzymają się bez problemu przez cały dzień. Bez bazy nawet nie próbowałam, bo z moimi tłustymi powiekami po godzinie miałabym kolorowe kreski w załamaniach... Coś, co mnie w nich wkurza to to, że się strasznie osypują przy malowaniu. Zdaję sobie sprawę, że to w dużej mierze kwestia mojego braku wprawy z sypanymi cieniami, ale mam też inne sypańce, które nie tworzą tęczy na policzkach i nosie...
Cóż, jak pisałam, bardzo trudno mi było ująć te cienie na powiekach na zdjęciu... Mimo, że fotografowany makijaż był mocny i kolorowy, na zdjęciach wygląda jak blada plama... Pierwsze trzy zdjęcia robione były w świetle naturalnym, a kolejne trzy - w sztucznym:
  
  
Wierzcie lub nie, ale są tu cztery kolory... Wewnętrzna połowa powieki to Emerald, zewnętrzna to Onyx, pomiędzy nimi, na środku, odrobina cienia Gold, a na górze pod brwiami Jaspis. Makijaż ten wykonywałam na sucho, ale na bazie, na żywo wyglądał o wiele intensywniej, choć nie tak, jak np. kolory w swatchach powyżej. Powtarzam więc, że musicie uwierzyć mi na słowo ;)
Podsumowując, cienie te uważam za bardzo przyzwoite, choć dość drogie... Mimo to, zdecydowanie warte uwagi i wydania paru złotych więcej, jako lepszy substytut drogeryjnych cieni :)
   
Macie jakieś mineralne cienie do powiek? W jaki sposób używacie ich najchętniej?

I jeszcze jedno - dodałam kilka propozycji postów do zakładki "Co wkrótce?" - czekam na Wasze typy :)

wtorek, 24 kwietnia 2012

My Secret - Kredki do oczu Satin Touch Kohl

My Secret coraz bardziej mnie ostatnio zadziwia, wprowadzając coraz to nowe cudeńka. Tym razem napiszę Wam trochę o nowych kredkach w ofercie My Secret - seria nazywa się Satin Touch Kohl i zawiera 7 kolorów, w tym cztery takie dość tradycyjne oraz trzy piękne neony :) Idealne na lato, same zobaczcie:
   
  
Opis producenta:
Komfort i precyzja użycia, intensywność koloru.
  
Gdzie i za ile: w drogeriach Natura, 6,49zł / szt
  
   
Moja opinia:
Najpierw od siebie do opisu producenta dodam jeszcze, że siedem wariantów kolorystycznych ma swoje nazwy, co bardzo lubię w kosmetykach kolorowych. Poszczególne przedstawiają się tak:
+ 10 Smoky (czarna)
+ 11 Chocolate (brązowa)
+ 12 Denim (granatowa)
+ 13 Forest (ciemnozielona)
+ 14 Mint (jasnozielona)
+ 15 Lemon (żółta)
+ 16 Fuchsia (różowa)
Przedstawiłam je po kolei na tych swatchach - pierwsze zdjęcie w słońcu, drugie w cieniu:
  
  
Pierwsze, co się rzuca w oczy - te kredki są przepięknie napigmentowane! Jestem tym faktem wręcz oczarowana ;) Ponadto są wyjątkowo trwałe - dowodem może być fakt, że mając te kreski na dłoni, zapomniałam o nich i poszłam umyć włosy, później twarz, i jeszcze umyłam naczynia - kredki były niemal nienaruszone. Na moich tłustych powiekach nie ma aż takiej rewelacji, ale i tak jest dobrze - część kreski odbije się na górze powieki, a część zostanie nienaruszona do końca dnia :) Jest tylko jeden mankament - nic nie da się zmalować tymi kredkami na cieniach. Tylko "zdrapują" cienie, a swojego koloru w ogóle nie zostawiają. Dla mnie to niewielka strata, bo kolorowe kreski stosuję raczej solo niż z cieniami.

Przygotowałam dla Was trzy proste propozycje użycia tych kredek:


1 makijaż: 14 Mint
2 makijaż: 12 Denim + 16 Fuchsia
3 makijaż: 12 Denim + 13 Forest + 14 Mint + 15 Lemon + 16 Fuchsia

Wybaczcie słabej jakości zdjęcia - aparat odmawia mi posłuszeństwa ostatnio...

Jakie kredki do oczu są Waszymi ulubionymi? Wolicie klasyczne kolory czy raczej żywe? :)

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

VitaSuplemental - wrażenia po miesiącu kuracji

Może pamiętacie, że ponad miesiąc temu napisałam Wam, że zaczynam kurację z pomocą suplementu diety marki MultiSuplemental. Suplement nazywa się VitaSuplemental i jego zadaniem jest poprawa odporności i sił witalnych, a także zadbanie o zdrowy wygląd naszej cery. Kiedy zaczynałam kurację, uznałam, że przyda mi się zwłaszcza ta pierwsza część obietnic producenta - chodziłam wiecznie osłabiona, momentami wręcz omdlewająca. Nie ukrywam, że powodem tego mogła być m.in. moja anemia, którą teoretycznie zwalczyłam na jakiś czas, ale uznałam, że nie zaszkodzi spróbować wspomóc się tym suplementem.
Ogólnie mówiąc, jestem dość sceptycznie nastawiona do większości suplementów, dlatego ten mnie zadziwił. Jak? Działał! ;)
  
  
Opis producenta:
Vitasuplemental - Suplement diety, który przede wszystkim zwiększa energię, siły witalne, wspomaga odporność i kondycję organizmu oraz dodatkowo zapewnia zdrowy i piękny wygląd skóry.
Beta Glukan (150mg) - silny stymulator układu odpornościowego .Znacznie wspomaga mobilizację układu odpornościowego do walki z infekcją. Aktywuje układ odpornościowy przeciw zakażeniom wirusowym i bakteryjnym.
Laktoferyna (100mg) - białko naturalnego pochodzenia o właściwościach przeciwbakteryjnych i przeciwwirusowych. Wspomaga prewencję schorzeń wirusowych u ludzi.
Mleczko pszczele (Liofilizat) (70mg) – jest skarbnicą witamin, zawiera wiele mikroelementów a także substancje bakterio i wirusobójcze. Ponadto usuwa zmęczenie, zwiększa efektywność pracy i powoduje przypływ sił witalnych.
Astaksantyna (8mg) - pozyskana z alg, bardzo silny antyoksydant podnoszący odporność organizmu i dodatkowo wpływający na poprawę wyglądu naszej skóry.
Bioperyna (4mg) - silnie zwiększa biologiczną dostępność, wchłanianie i wykorzystanie przez nasz organizm substancji witalnych i składników mineralnych.
Chlorofilina - barwnik stosowany do kapsułek, posiada właściwości przeciwbakteryjne oraz przeciwzapalne. Chlorofil niezbędny jest dla ludzi, którzy mają niedobór światła słonecznego. 
Suplementy diety Vitasuplemental oraz StressOff są rekomendowane przez Instytut Psychologii Zdrowia Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.
  
   
Moja opinia:
Jedno opakowanie suplementu zawiera 30 kapsułek na trzech blistrach po 10 sztuk - czyli miesięczną kurację. Kapsułki są dwukolorowe, pomarańczowo-zielone, miękkie, przełyka się je bez problemów. Nie mają żadnego wyczuwalnego smaku, ot, typowe kapsułki. 
Po kilku dniach od zaczęcia stosowania ich, zauważyłam, że faktycznie czuję się lepiej. Nie byłam tak ospała (z wyjątkiem deszczowych dni, ale to chyba normalne, że człowiek nie ma ochoty wychylać nosa spod kołdry ;)), nie słabłam bez powodu, ogólnie mówiąc - zwiększenie energii i sił witalnych można odhaczyć na liście spełnionych obietnic producenta - co mnie naprawdę zaskoczyło. Co do wspomagania odporności... Cóż, nie zachorowałam w trakcie stosowania, nie złapałam nawet kataru, choć trudno powiedzieć, czy to zasługa suplementu czy po prostu "łaskawy los mnie oszczędził" ;)
Co do "pięknego i zdrowego wyglądu skóry" - oj, tu bym się pokłóciła... Niestety, nie zaobserwowałam najmniejszej poprawy mojej problematycznej cery, ale nikt tu nie napisał, że wszelkie krostki znikną jak za dotknięciem różdżki, ba, nikt nawet nie napisał, że cera problematyczna może liczyć na takie cuda. Może gdybym nie miała konstelacji na twarzy, zauważyłabym jakąś poprawę, ale tak - nic ;)
Dodam jeszcze, że choć kapsułki te skończyły mi się parę dni temu, nie zaczęłam znowu omdlewać na ulicach ani przesypiać całych dni, więc działanie się jak na razie utrzymuje ;)
Ogólnie mówiąc - jestem zadowolona. Przez jakiś czas dam się organizmowi unormować i wtedy zacznę kurację innym suplementem, który również wkrótce bardzo mi się przyda, zważywszy na rozkręcającą się powoli sesję...:
  
  
A jaki jest Wasz stosunek do tego typu suplementów? :)

niedziela, 22 kwietnia 2012

Długa droga mojej kolorówki...

Od dłuższego czasu szukałam odpowiedniego domku dla mojej kolorówki... Takiego, który byłby wygodny, nie zajmował za dużo miejsca, żeby ładnie wyglądał na półce. Jestem osobą zorganizowaną, czasem do przesady, więc nie wyobrażam sobie, żeby moje kosmetyki poniewierały się w nieładzie trochę tu, trochę tam ;) Jakby co, cały bajzel w moim pokoju to zupełnie inna sprawa :P

Dotychczas moja kolorówka mieszkała sobie w tandetnej kosmetyczce, którą kiedyś dostałam gratis z Avonu zdaje się. Nie muszę chyba mówić, że szukanie w niej odpowiedniego kosmetyku było niewygodne i mozolne, kredki do oczu same się otwierały, a szminki znikały na dnie...
Kosmetyczka wyglądała tak:
  
  
Jak widzicie, jest strasznie zapchana, a jeszcze poza nią miałam osobno pudry i podkłady oraz paletki cieni. Nie mam jakoś strasznie dużo kolorówki, ale ta kosmetyczka to było zdecydowanie za małe lokum.
Postanowiłam więc kupić takie potrójne szufladki, jak ma wiele z Was, właśnie w tym celu, do przechowywania kolorówki. Okazało się jednak, że Toruń to zapomniane przez dostawców miasto i w żadnym sklepie, w którym byłam, akurat nie mieli tych szufladek - albo się skończyły, albo nie sprowadzają, albo mają jeden popękany egzemplarz. Zwiedziłam sobie w ten sposób OBI, Castoramę, Brico Depot, E.Leclerc... Nic. Wreszcie poddałam się i w E.Leclerc kupiłam plastikową walizeczkę z przegródkami - taki organizer, z założenia na nitki, igły i inne pierdółki pierwszej potrzeby ;)
Wyglądał on tak:
  
  
Kosztował mnie dokładnie 9,99zł. Cóż, on również okazał się za mały, bo pudry i podkłady musiały razem z paletkami pomieścić się gdzie indziej, ale nie da się ukryć, że był o całe nieba wygodniejszy. Mimo to, nadal jednak byłam nieusatysfakcjonowana ;) 
Wreszcie pewnego dnia moja Mama przy okazji zakupów, miała okazję wejść również to Leroy Merlin, gdzie wcześniej nie dotarłam - może dlatego, że ten sklep jest na samym końcu miasta i trudno się tam dostać komunikacją miejską. W każdym razie szufladki znalazły się wreszcie właśnie w Leroy Merlin! Kosztowały więcej niż na biedronkowych czy tescowych wyprzedażach, bo zapłaciłam za nie dokładnie 29,31zł, ale co tam, ważne, że udało mi się je ostatecznie dorwać :)
Od razu zaczęłam przeprowadzkę i oto efekt:
  
   
Początkowo podzieliłam kolorówkę na trzy kategorie: oczy, twarz, usta. Nie do końca tak się udał rozdział po szufladkach, ale i tak jestem zadowolona, bo wreszcie mam wszystko pod ręką, nie kurzy się, jest poukładane, no cudo ;)
Oto więc zawartość poszczególnych szuflad:
  
  
Szuflada "oczowa"... Mamy tutaj wszelkie tusze do rzęs, kredki do oczu i eyelinery, pojedyncze cienie do powiek (choć teraz już z nich nic nie zostało, bo dzień po zrobieniu tego zdjęcia stworzyłam nową paletkę magnetyczną ;)), bazy pod cienie, a także starą szczoteczkę od tuszu, której używam do rozczesywania pomalowanych już rzęs. Większe paletki, takie jak Sleek czy moje magnetyczne dzieciątka, znalazły sobie miejsce gdzie indziej.
  
  
Szuflada twarzowa... Wreszcie mogę mieć w jednym miejscu wszystkie pudry i podkłady, które do tej pory musiały stać osobno, czekając na swoją kolej czy lepsze dni ;) Są tu też bronzery, kulki, korektory... Słowem - wszystkie kolorowe kosmetyki do twarzy, plus dwie odlewki z Douglasa ;)
  
  
Szuflada "ustowa"... Kosmetyków do ust mam najmniej. Jest tu kilka błyszczyków, kilka szminek i kilka balsamów do ust - tych mam więcej, ale są strategicznie porozkładane, żebym pamiętała o ich używaniu - w kurtce, w torebce, pod poduszką i na biurku ;) Poza nimi, szufladka była przerażająco pusta, więc wrzuciłam tu też inne rzeczy - gumki do włosów, bo nie lubię mieć rozpuszczonych, gdy się maluję, zalotka, której rzadko używam, oraz maści - Detreomycyna, którą zawsze muszę mieć pod ręką i Bepanthen, którym nadal od czasu do czasu smaruję tatuaż. 

Poza tym, są jeszcze moje ukochane paletki:
   
    
A tak szufladki prezentują się już na mojej "kosmetycznej" półce:
  
  
A Wy jak przechowujecie swoją kolorówkę? :)

sobota, 21 kwietnia 2012

Sensique - Błyszczyki Magical Shine

Jakiś czas temu Sensique wprowadziło do swojej oferty pięć nowych błyszczyków z serii Magical Shine. Dostałam je w swoje szpony i testowałam przez jakiś czas, choć błyszczyk sam w sobie nie jest mi do szczęścia potrzebny :D No nic, dziś parę słów o tych nowościach :)
  
  
Opis producenta:
Nowczesne i lekkie. mienią sie diamentowymi kryształkami. Nawilżają i pielęgnują usta nadając im piękny kolor i niesamowity połysk.  
  
Gdzie i za ile: drogerie Natura, 7,99zł / 9ml
  
  
Moja opinia:
Na powyższym zdjęciu, swatche wszystkich kolorów na dłoni - w słońcu i w sztucznym świetle. Różnią się tu od siebie, choć na ustach różnice te są znacznie mniej zauważalne, ale o tym zaraz.
Błyszczyki zamknięty są w typowych opakowaniach, odkręcanych z gąbeczką jako aplikatorem. Aplikator ten, tradycyjnie już dla błyszczyków tej marki, nabiera mało produktu i trzeba go "zamaczać" ze 3-4 razy, żeby pomalować dokładnie usta, przez co wtłaczamy niepotrzebnie powietrze do opakowania. Dla równowagi napiszę teraz, że błyszczyki pachną obłędnie - truskawkowo! *.* W dodatku nie jest to jakoś przerażająco chemiczny zapach ;)
Nałożone na ustach błyszczyki wyglądają dość podobnie - zobaczcie:
  
  
(Wybaczcie poharatane usta, ostatnio znowu je nałogowo skubię, a Carmex nie zawsze jest pod ręką...)
  
Każdy z błyszczyków zawiera w sobie spore kolorowe drobinki, ale nie tak spore, żeby nazwać je brokatem ;) Najbardziej widać je w odcieniu 404, ale są w każdym. Błyszczyki nie sklejają ust, choć ciągle się je czuje, nie zauważyłam, żeby je też wysuszały - i chwała im za to, bo zeskubałabym całe wargi :P Co do trwałości - jest zaskakująco dobra, bo trzymają się 3-5 godzin, choć oczywiście znikają nieco przy okazji jedzenia. Efekt na ustach mi się podoba, choć te drobinki są nieco zbyt duże jak dla mnie - ale wiem, że znajdą się także osoby, które uznają je za największy atut tej serii :)
  
Na koniec jeszcze aplikatorek:
  
  
Macie jakieś błyszczyki Sensique? Lubicie je?

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...