sobota, 31 marca 2012

Kredki do oczu BYS

Jakiś czas temu w moje łapki wpadły dwie kredki do oczu marki BYS. Było to moje pierwsze zetknięcie z marką na polu innym niż lakierowym, ale myślę, że ostatnie, bo kredki mnie do siebie absolutnie nie przekonały... 
  
    
Są one z dwóch różnych serii, miałam nadzieję, że chociaż jedna na coś się nada, ale niestety nie za bardzo... Zobaczcie, jak wyglądają na skórze:
   
  
Jak widzicie, obie są blade i słabo napigmentowane. Co więcej, wystarczy raz przejechać po nich palcem i właściwie całkiem znikają... A widzicie takie mocno rozmyte przedłużenie fioletowej kreski...? O tym zaraz ;)
   
Napiszę może nieco o każdej z tych kredek z osobna:
  
Fachowo nazywa się to-to "auto eyeliner with smudger" w kolorze 05 purple - odkrywczo. I faktycznie, kredka jest wykręcana, cieniutka, choć eyelinerem w życiu bym jej nie nazwała. Ten "smudger" to gąbeczka na drugim końcu kredki. Wszystko byłoby super, gdyby ta gąbeczka ładnie rozcierała kreskę. Tyle, że nie rozciera, a ściera! Wracając do swatcha powyżej - widzicie to ledwo widoczne przedłużenie fioletowej kreski? To właśnie "roztarta" kredka - jednym delikatnym machnięciem gąbeczki ;) Co do samej kredki - faktycznie jest fioletowa, inaczej tego odcienia nie da się określić, zawiera jednak minimalne niebieskie drobinki - szkoda, że jest taka nietrwała i delikatna, bo mogłaby być naprawdę dobrym i ciekawym kosmetykiem...
   
To cudo nazywa się "shimmer shine pencil" w kolorze 11 sky blue. Trudno mi powiedzieć, czy miał to być kremowy cień do powiek czy może kredka jumbo, ale w obu wersjach sprawdza się kiepściutko. Błyskawicznie roluje się na powiece i odbija, jeśli serwujemy sobie tylko kreskę, choć trudno nazwać takie grubaśne coś kreską ;) Kolor jest sam w sobie bardzo ładny (OK, choć nie dla mojej urody ;)) i efekt wygląda nieźle - dopóki go nie dotkniemy albo spojrzymy w górę ;)
  
Miałyście może kiedyś do czynienia z kosmetykami BYS? 
Może wspominacie je lepiej niż ja te kredki? Nie powinnam na ich podstawie przekreślać marki?

piątek, 30 marca 2012

Original Source - Płyn do kąpieli Czekolada i Mięta

"Mój" czas na tego typu zapachy w kąpieli się kończy, bo latem wolę bardziej orzeźwiające, niż słodkie... Teraz jest więc odpowiedni moment na recenzję zimowego hitu Original Source - płynu do kąpieli z miętowo-czekoladowej linii zapachów :)
  
   
Opis producenta:
Zapomnij o nudzie w kąpieli i odpręż się z płynem do kąpieli OS Chocolate & Mint. Intensywna słodycz czekolady wraz z orzeźwiającą miętą błyskawicznie odbudują w Tobie chęć do życia. Możesz sobie na to pozwolić bez strachu o nadmiar kalorii - ta czekolada nie tuczy.
  
Gdzie i za ile: Rossmann, 9,90zł / 500ml
  
Skład:
    
Moja opinia:
Płyn zamknięty jest w tradycyjnej dla Original Source butelce - plastikowej, bezbarwnej z estetycznymi nadrukami. Zamykana jest zwyczajną zakrętką. Nie jest to może najpraktyczniejsze z możliwych rozwiązań, ale kojarzy mi się bardzo pozytywnie :)
Sam żel z kolei przywodzi na myśl karmelowy budyń, w kolorze i w konsystencji, choć jest dość rzadki. Pachnie tak, że bez problemu można zidentyfikować zapach - zupełnie jak czekolada z miętowym nadzieniem, którą uwielbiam - a wiem, że należę do mniejszości ;) Świeżość mięty świetnie równoważy słodycz czekolady i w efekcie nie czujemy się, jakbyśmy się bardziej brudziły niż myły - ja się tak w każdym razie czuję zawsze, kiedy myję się czymś słodkim spożywczym ;) Zapach ten niestety nie utrzymuje się na skórze.
Po wlaniu do wanny, woda lekko barwi się na nieco brązowawy kolor - wygląda to troszkę obrzydliwie, ale można przywyknąć :P Od razu powstaje spora piana, która utrzymuje się długo, nawet mimo zastosowania innych kosmetyków przy okazji kąpieli (często np. zmycie szamponu sprawia, że piana z płynu do kąpieli znika całkowicie). Zapach unosi się w powietrzu mniej więcej tak długo, jak jest jeszcze piana - powiedzmy, że ok. pół godziny - więcej mi się chyba nigdy nie zdarzyło wytrzymać w wannie ;)
Nie od dziś Wam pewnie wiadomo, że jestem fanką produktów Original Source, choć to nie one plasują się na pierwszym miejscu w kategorii "Płyn do kąpieli". Mimo to, uważam, że ten płyn jest rewelacyjny, świetny na odprężające kąpiele, najlepiej ze świeczkami i tabliczką czekolady pod ręką - jak ja zrobiłam sobie przedwczoraj ;)
  

czwartek, 29 marca 2012

Sensique - Prasowany puder brązujący

Przy mojej recenzji ziemi egipskiej, ktoś zapytał, czego używam na co dzień - dziś więc napiszę Wam parę słów na temat bronzera, którego mam już drugie opakowanie - a nie wiedziałam, że możliwe jest w ogóle zużycie bronzera, kiedy nie używa się go codziennie ;) Otóż jest to najzwyklejszy puder brązujący z Sensique - lata temu przeczytałam o nim dobre opinie na KWC, kupiłam, zużyłam, a teraz dorwałam nowe opakowanie ;)
  
  
Opis producenta i skład:
  
Gdzie i za ile: Drogerie Natura, ok. 8zł 
  
   
Moja opinia:
Puder zamknięty jest w solidnej kasetce, która nie powinna się sama otworzyć. Kilkukrotnie spadał mi na ziemię i ani razu nawet się nie nadkruszył - ani opakowanie, ani sam puder. Jak widzicie, składa się on z trzech pól w różnych kolorach - można tak nabrać go na pędzel, żeby kolorystycznie dopasował się do niemal każdej cery - jest też wersja nieco ciemniejsza dla bardziej śniadych dziewczyn. Ja maziam pędzlem mniej więcej na środku, żeby nabrać każdego odcienia po trochu ;) Łatwo się go nabiera, bo jest dość miękki, ale nie pyli wszędzie dookoła, co jest dla mnie wielkim plusem.
Bronzer ma drobinki, które pierwsze wrażenie robią nieco tandetne jak dla mnie, jednak po jakimś czasie znikają i zostają tylko drobniuteńkie iskierki, dające efekt ładnego rozświetlenia. Wadą tego bronzera jest fakt, że po paru godzinach znika z twarzy, ale jeszcze nie trafiłam na taki, który by ze mnie nie znikał ;)
Przyznam szczerze, że nie wiem, co jeszcze mogłabym o nim napisać. Nie jest ideałem, ale zdecydowanie wart swojej ceny, bardzo go polubiłam (mimo tych strasznych drobinek :P).
  
   
BTW, jak Wam się podoba nowy pseudo-znak wodny?
Ciągle z nim eksperymentuję, na razie zobaczę, jak ten się sprawdza ;)

środa, 28 marca 2012

Hean - Mascara Volume + Growing Lashes

Mam dziś dla Was pierwszy w mojej blogowej karierze produkt Hean - naczytałam się o ich produktach na innych blogach, więc ucieszyłam się, mając możliwość przetestowania kilku z nich - między innymi hybrydy mascara+conditioner.
Pierwszy raz spotykam się z ideą połączenia tuszu z odżywką do rzęs i nie ukrywam, że od początku byłam mocno sceptycznie nastawiona. I słusznie, bo choć tusz jest całkiem niezły, to odżywki w nim za grosz ;)
  
  
Opis producenta:
Tusz z odżywką stymulującą naturalny wzrost rzęs. Innowacyjny składnik WidelashTM wzmacnia strukturę i pobudza wzrost rzęs.
Efekt natychmiastowy: intensywna głębia koloru, optymalne pokrycie rzęs kolorem.
Efekt po 4 tygodniach regularnego stosowania* w naturalny sposób do 3 x większa objętość rzęs.
Aktywne składniki:
WidelashTM - innowacyjny składnik wzmacnia strukturę i pobudza naturalny wzrost rzęs
Proteiny pszeniczne - odżywiają rzęsy, wzmacniają i chronią przed niekorzystnym wpływem środowiska i nadmiernym wysuszeniem.
Keratyna - wzmacnia, ma działanie silnie regenerujące.
D-pantenol - odżywia, nawilża i stymuluje wzrost komórek rzęs
Silikonowa szczoteczka perfekcyjnie modeluje i rozczesuje rzęsy
  
Gdzie i za ile: na Hean.pl - 9,90zł
   
     
Moja opinia:
Tusz zamknięty jest w srebrnym opakowaniu z kolorowymi napisami - nie podobają mi się takie z reguły, ale to wygląda dość dobrze ;) Jest lekko wyprofilowane, zwraca na siebie uwagę. Szczoteczka, co bardzo mnie ucieszyło, jest silikonowa - chyba nie mam na chwilę obecną tuszu z tradycyjną szczoteczką, który by mi podpasował, wszyscy moi ulubieńcy są silikonowi ;) "Ząbki" czy jakkolwiek to nazwać, są dość krótkie, ale radzą sobie świetnie z rzęsami, ani trochę ich nie sklejając.
Tusz ładnie wydłuża rzęsy i podkręca - brakuje mi lekkiego chociaż efektu zagęszczenia czy pogrubienia ich, bo choć rzęsy są piękne i długie, wydają się rzadkie. Przez to, albo dzięki temu, tusz nadaje się świetnie na co dzień, ale nie uzyskamy nim raczej imprezowego czy teatralnego efektu.
Oto, jak prezentuje się na rzęsach:
    

Tutaj wygląda całkiem nieźle, ale jak pisałam - na co dzień. Przy ciemniejszym makijażu tusz może wydawać się nieco szary, choć sam w sobie wygląda na typową głęboką czerń. Nie osypuje się i nie znika z rzęs, ale wieczorem efekt jest już nieco mniej oczywisty. Mimo wszystko uważam ten tusz za całkiem ciekawy produkt - moje rzęsy lubią takie ;)
Pisałam wyżej, że żadnych skutków stosowania odżywki nie dostrzegam, jak dla mnie to zwyczajny tusz, w żaden sposób nie działający na rzęsy inaczej niż zwykły makijaż.
Trudno mi powiedzieć, czy bym go kupiła - nie wiem, ile kosztuje, ale myślę, że do 15zł bym mogła za niego zapłacić.

wtorek, 27 marca 2012

Alterra - Maseczka nawilżająca Aloes

Myślę, że moja recenzja tej maseczki będzie dość oryginalna, bo nieco różni się od wszystkich recenzji na innych blogach, jakie miałam okazję czytać. Przede wszystkim - ja jestem z niej zadowolona i wiem, że należę do mniejszości ;) Ale po kolei ;)
   
  
Opis producenta:
   
Gdzie i za ile: Rossmann, ok.2zł / 2x7,5ml
  
Skład:
   
Moja opinia:
Maseczka dostępna jest w formie dwóch połączonych ze sobą saszetek, każda o pojemności 7,5ml. Każda taka saszetka powinna wystarczyć na 3-5 użyć - zależnie od nakładanej ilości, ja nigdy nie nałożyłam zalecanej warstwy o grubości 2mm (o.O), więc mi wystarczyła na 5 użyć - a właściwie mnie i siostrze, bo stosowałyśmy obie. Maseczka pachnie ładnie, choć delikatnie, ma kremową konsystencję i łatwo rozprowadza się po twarzy.
Wiele z użytkowniczek tej maseczki marudziło, że strasznie je podrażniła - byłam w szoku, bo ja u siebie nic takiego nie zauważyłam. Zapytałam jednak siostrę, która oznajmiła, że faktycznie, jej cera była nieco zaczerwieniona po zmyciu maseczki, ale nic nie piekło, a efekt ten zniknął po paru minutach. U mnie nic takiego nie pojawiło się ani na chwilę, ale moja cera jest wybitnie niewrażliwa :P Po zmyciu maseczki uzyskałam mięciutką, porządnie nawilżoną cerę - to zauważyła też u siebie siostra, a cery mamy zupełnie różne. Ja mam mieszaną, "niewrażliwą", a ona przesuszoną i bardzo wrażliwą ;) Poza nawilżeniem, przez chwilę obie odczuwałyśmy też inny efekt - lekkie ściągnięcie skóry, ale to też szybko minęło.
Ja ogólnie mówiąc jestem z tej maseczki zadowolona, ale nie kupię jej ponownie, bo mam swoją inną ulubioną nawilżającą, chyba już tu o niej pisałam - śródziemnomorska maseczka Planet Spa z Avonu :)
  

poniedziałek, 26 marca 2012

My Secret - Błyszczyki Star Gloss

Jakiś czas temu My Secret do swojej linii błyszczyków Star Gloss dorzuciło pięć nowych odcieni, które dziś mam zamiar Wam zaprezentować :) Szczerze mówiąc nie jestem fanką błyszczyków, wolę szminki albo wręcz gołe usta, ale czasem dla odmiany lubię nałożyć coś ciekawego. Czy te błyszczyki by się nadawały dla mnie jako błyszczyki dyżurne? Trudno powiedzieć...
   
  
Opis producenta:
Teraz z łatwością Twoje usta będą pełniejsze i pełne blasku! Nowa formuła błyszczyka z mikrodrobinkami odbijającymi światło optycznie powiększa usta i zapewnia długotrwały efekt.
Twoje usta kuszące jak nigdy dotąd.
Dostępne 10 kolorów w tym 5 nowych: 411, 412, 413, 414, 415.

Gdzie i za ile: drogerie Natura, 9,99zł / 10ml
  
  
Moja opinia:
Powyższe swatche wykonane są w świetle słonecznym (pierwsze) i w sztucznym (drugie). 
Błyszczyki, choć o dość dużej pojemności, czyli 10ml, są zamknięte w drobnych opakowaniach - nieco krótszych niż standardowa wielkość błyszczyka. Aplikatory to tradycyjne gąbeczki, które nabierają mało produktu - żeby ładnie pomalować usta trzeba zanurzać aplikator kilkakrotnie - dla mnie to spora wada. Błyszczyki pachną dla mnie czymś niezidentyfikowanym - momentami czuję w nich czekoladę, momentami owoce, ale zapachy te są dość mocno sztuczne, choć przyjemne. Są bezsmakowe, co dla mnie jest plusem - wszystkie cuda, które czymś smakują zlizuję natychmiastowo z ust ;)
Każdy z tych błyszczyków daje na ustach delikatny kolor i zawiera drobinki. Mnie najbardziej podoba się najjaśniejszy numerek, czyli 411 - nie lubię różów na ustach, a ten jest taki dyskretny i mało różowy ;) Miałam spore nadzieje względem numeru 414, ale w tym przypadku kolor na ustach mógłby być nieco bardziej intensywny, choć wiem, że większość osób kupujących błyszczyki raczej nie wymaga od nich pięknego mocnego koloru :)
Błyszczyki nie sklejają ust, ale ciągle je czujemy. Same w sobie są dość trwałe, ale łatwo się znikają przy jedzeniu czegoś - wtedy zostają tylko lśniące obwódki ;) Raczej nie wysuszają one ust, ale też nie nawilżają na dłużej - podczas "noszenia" ich usta są faktycznie gładziutkie i miękkie, ale efekt znika wraz z błyszczykiem.
Szczerze mówiąc, te błyszczyki to dla mnie przeciętniaki. Nie mają jakichś znaczących wad, ale też nie powalają niczym na kolana. Ja ze swojej strony wolę choćby siostrzane dla My Secret błyszczyki z Sensique, te Colorful, o których pisałam jakiś czas temu.
  

Macie jakieś błyszczyki z My Secret? Jak się u Was sprawują?

niedziela, 25 marca 2012

Dabur Vatika - Szampon Słodkie Migdały

Kiedy jakiś czas temu śniłam o olejach do włosów marki Dabur, nawet nie pomyślałam, że będę używać też ich szamponów. Ba, nie wiedziałam, że mają szampony :P A później w moje łapki wpadł cały migdałowy komplet - olejek, szampon i krem do stylizacji. Olejek już opisałam, krem testuję, a szampon przedstawię Wam dzisiaj :)
   
  
Opis producenta:
Zawiera migdały, jogurt, miód oraz hennę.
Unikalna receptura szamponu powoduje że włosy są odżywione i dokładnie i bardzo intensywnie nawilżone przez co wyglądają zdrowo, są błyszczące i aksamitne w dotyku.
Najlepsze rezultaty osiągniecie Państwo stosując szampon wraz z olejem do włosów Dabur Vatika Almond.
  
Gdzie i za ile: kosmetykidabur.pl, 13zł / 200ml
  
Skład:
   
Moja opinia:
Szampon mieści się w plastikowej nieprzezroczystej butelce zamykanej z góry na zatrzask, który otwiera się dość ciężko, można połamać paznokcie ;) Ja zostawiam butelkę przymkniętą. Jeśli chodzi o "podglądanie" - od światło bez problemu możemy skontrolować, ile produktu zostało. Estetyka opakowania bardzo mi się podoba, zwłaszcza kształt butelki. Szampon ma kolor ciemnopomarańczowy, jest lekko perłowy i dość gęsty - mniej więcej w połowie opakowania trzeba go już "wytrząsać", żeby spłynął do otworu. Coś, co bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło, to zapach. Bałam się, że będzie mdły, migdałowy, a tymczasem jest bardzo apetyczny, owocowy - kojarzy mi się z sokami typu multiwitamina. :)
Szampon jest dość wydajny, bo świetnie się pieni - wystarczy odrobina do umycia włosów. Dobrze je oczyszcza, nie wpływa w żaden sposób na ich przetłuszczanie, ale sprawia, że po wysuszeniu są miękkie i sprawiają wrażenie zdrowszych. Nie plącze włosów, ale też nie ułatwia znacząco ich rozczesywania. Szampon przeznaczony jest do włosów suchych, moje takie nie są, ale nawilżenie zawsze się przyda, prawda? Otóż mam wrażenie, że faktycznie nawilża, o ile mogę to stwierdzić na moich przetłuszczających się włosach. Żałuję tylko, że owocowy zapach szamponu nie zostaje na włosach dłużej niż parę, może paręnaście minut, bo jest bardzo apetyczny :)
Dodam, że z musu używałam go także jako żelu pod prysznic przez 3 dni - zapomniałam żelu na wyjazd ;) Całkowicie spełnił swoją tymczasową rolę ;)
Krótko mówiąc, jest to bardzo przyzwoity szampon, choć nie stanowi żadnej rewelacji ;) Z przyjemnością zużyję go do końca - po miesiącu codziennego używania została mi 1/4 butelki.
 

Używałyście kosmetyków Dabur? Zwłaszcza innych niż oleje, które są najpopularniejsze ;)

sobota, 24 marca 2012

TAG: Tell me about yourself Award

W sumie rzadko bawię się w tagi, ale czasem mam potrzebę uzewnętrznić się :P
Tak jest i teraz, więc to dobra pora na podjęcie taga, do którego wyróżniła mnie Toldinka - dziękuję :)
Właściwie jest to odpowiedź bardziej na taga "X rzeczy, których o mnie nie wiecie" (czy jakoś tak), do którego też ktoś mnie kiedyś tagował, ale czemu by ich nie połączyć? :P
  
  
Zasady zabawy:
1. Umieścić linka do bloga osoby, od której otrzymałam nominację
2. Wkleić logo na swoim blogu
3. Napisać 7 cnót, grzechów lub faktów o sobie
4. Nominować 10 kolejnych osób.
  
No więc przed Wami parę rzeczy, których o mnie nie wiedziałyście (prawdopodobnie) ;)
Nie będę ich dzielić na fakty, grzeszki czy cnoty - określcie je wg własnego uznania...
  
1. Prowadzę nocny tryb życia.
Cóż, mogłabym właściwie przesypiać całe dnie, żeby nocami budzić się do życia i działać. Nie jestem w stanie uczyć się za dnia, dopiero wieczorem, często w środku nocy czuję wielką potrzebę upieczenia czegoś i rano czeka na domowników słodka niespodzianka, a czasem po prostu całymi nocami czytam albo oglądam seriale. Większość notek z tego bloga powstało w godzinach nocnych, a za dnia je tylko publikowałam ;) Sypiam zwykle 5-6h, bo kładę się spać o takiej porze, kiedy dla "zwykłych śmiertelników" jest już nad ranem ;)
  
2. Fascynują mnie egzotyczne zwierzęta.
Swego czasu hodowałam nawet kilkanaście albo kilkadziesiąt ptaszników (czyli tych uroczych pajączków, które niestety wielu ludzi myli z tarantulami ;)). Miałam też węża, przeuroczą samiczkę o imieniu Puszka (miał być Puszek, ale okazał się dziewczynką :P), w kolorach jogurtowo-truskawkowego chuppa-chuppsa - biało-różową i niestety maleńką - miała cały szereg wad genetycznych, które sprawiały, że nie rosła, a w końcu doprowadziły do jej śmierci :( Zawsze marzyłam też o skorpionie. Na chwilę obecną nie mam w domu żadnych tego typu stworzeń. Części z nich, tych groźniejszych, musiałam pozbyć się, kiedy pojawił się na świecie mój mały braciszek, później miałam epidemię młodych pająków i w ciągu tygodnia padło mi chyba z 5 maluchów, aż wreszcie została mi jedna dorosła wielka samiczka w pięknych kolorach, która odeszła ode mnie w zeszłym roku.
  
3. Żyję w uporządkowanym chaosie ;)
Mój pokój wygląda zawsze jak po przejściu huraganu... Jest maleńki, a ja lubię składować rzeczy, więc zawsze jest zagracony tak, że ledwo można się w nim poruszać. Jednak zawsze dokładnie wiem, gdzie coś znajdę, nie gubię rzeczy i nie mam problemu z ukryciem czegoś, co nie powinno wpaść w niepowołane ręce :P Rodzina ciągle marudzi na mój "bałagan", ale ja po prostu nie umiem żyć w uporządkowanym pokoju - muszę otaczać się chaosem ;)
  
4. Namiętnie czytam historyczne romansidła...
Że dużo czytam to już zapewne wiecie... Że zwykle czytam lekką literaturę - także. Od czasu do czasu lubię jednak zniżyć się jeszcze bardziej - do najbardziej prymitywnej literatury - romansów historycznych, babskich odmóżdżaczy czy wyciskaczy łez, pełnych pięknych dam (bądź nie-dam) i niebezpiecznych, acz szalenie przystojnych mężczyzn, obfitujących we wzruszenia, oburzenia (zwykle idiotycznym zachowaniem głównych bohaterek) i scen erotycznych (uwielbiam, a jakże! ;)). Jakoś nie przemawia do mnie dzisiejsza babska literatura - tzn. taka, której akcja dzieje się współcześnie, ale kiedy mamy do czynienia z czasami sprzed wieków - to już zupełnie inna bajka ;) Szczególnie lubię te powieścidła, których akcja toczy się w kolonialnej Ameryce albo Australii. Polecić komuś parę takich odmóżdżaczy? ;)
  
5. Jestem "noł-lajfem" :P
Otóż to ;) Mimo, że bez większych problemów nawiązuję kontakty z ludźmi, czas jednak wolę spędzić spokojnie w domu pod kołderką i z laptopem niż na szalonej imprezie z ludźmi ze studiów np. ;) Lubię czasem wyjść ze znajomymi na piwko i posiedzieć i pogadać, zaprosić koleżankę na kawę czy iść na "męską noc filmową" do kumpla, ale z typowych imprez chyba wyrosłam ;) Weekendy zamiast "na mieście" wolę spędzić w wyrze wtulona w Ukochanego, leniąc się cały dzień, objadając czymś i oglądając filmy czy seriale.
  
6. Jestem dziewczyną z tatuażem ;)
Na plecach, przy łopatce, wytatuowanego mam sporego orła w locie. Zrobiłam go sobie po liceum, a motyw wydawał - i nadal wydaje - mi się idealny - na starość będzie przypominał mi jaką "szaloną Orlicą" byłam za młodu :P Bo Orlicą jestem nie tylko dla blogosfery, ale także moi znajomi rzadko używają mojego imienia ;) Długo szukałam odpowiedniego motywu orła, bo musiał być idealny - drapieżny, w powietrzu (bo nie lubię tatuaży z np. człowiekiem stojącym na niczym albo na kawałku wytatuowanej ziemi, muszę mieć taką kompozycję zamkniętą :P), niezbyt szczegółowy. Kiedy znalazłam, z dumą zaniosłam do studia i poprosiłam. Kiedy później zobaczyłam w lustrze dzieło, byłam zachwycona, dopóki mój Ukochany nie zrobił później dokładnego zdjęcia tatuażu - wtedy się popłakałam, bo zobaczyłam, że orzełek ma parę niedociągnięć itd, że daleko mu do ideału. Miałam iść na poprawki jak się wszystko zagoi, ale nie poszłam - ja też nie jestem idealna i na tym polega mój urok, prawda? :P
 
7. Rozmawiam z moim kotem...
Może to nie takie dziwne, część z Was pewnie też powie, że rozmawia ze swoimi kotami. Tyle, że ja rozmawiam z kotem "w jego języku" :P Potrafię idealnie odtworzyć dźwięki kilku zwierząt, m.in. właśnie kota i np. konia ;) W efekcie ktoś, kto słyszy moją "rozmowę" z kotem nie wie, które dźwięki pochodzą od kogo, bo wygląda to jak dialog. Co ciekawe, mam wrażenie, że naprawdę z nim rozmawiam, że rozumie, co próbuję przekazać :P Przykładem może być sytuacja, kiedy siedzę w pokoju i tak od niechcenia sobie miauknę - kocurek przychodzi, niezależnie gdzie był i co robił w danej chwili. Czasem nie ukrywa niezadowolenia i już jak się zbliża to słyszę jego marudzące pomruki i miauknięcia, a gdy coś "odpowiem", kot zaczyna autentycznie pyskować ^^ 

Przeraziłam Was? Zaintrygowałam? Zaskoczyłam?
A może wiedziałyście o którymś z tych faktów już wcześniej? ;)
Któryś z nich może powtórzyłby się w Waszej "spowiedzi"?

Taguję wszystkie osoby, które chciałyby odpowiedzieć na tego taga - czujcie się otagowane :P

piątek, 23 marca 2012

Pilomax Henna Wax - Regenerująca maska do włosów

Od jakiegoś miesiąca testowałam maskę do włosów Pilomax, żeby dziś móc już coś o niej napisać. Mam nadzieję, że jesteście jej ciekawe tak bardzo, jak ja byłam, więc bez zbędnych wstępów, zapraszam do lektury dalszej recenzji ;)
   
   
Opis producenta:
HENNA WAX - NATURAL CLASSIC maska do włosów i skóry głowy. Silnie regenerująca maska do bardzo zniszczonych włosów i skóry głowy, przeznaczona do wszystkich rodzajów i kolorów włosów, zawiera dużą ilość białka Henny zastępującego zniszczoną keratynę, dzięki czemu nadaje włosom połysk i sprężystość.
Sposób użycia:
Nałóż maskę na umyte włosy i wmasuj ją w skórę, na głowę nałóż czepek foliowy i ręcznik lub pójdź do ciepłej kąpieli na 15-30 minut. Para wodna i ciepło zaktywizują proces penetracji przez maskę włosów, cebulek i skóry. Następnie spłucz włosy i susz jak zwykle. W zależności od stanu włosów, na kurację składać się powinno 6-12 zabiegów wykonywanych co 4-5 dni. Stan Twoich włosów powinien ulegać stopniowej poprawie już po kilku aplikacjach. Kuracje w sprawach przewlekłych powtarzać należy kilka razy w roku, bądź używać WAX-u na stałe raz w tygodniu.
Dostępne w słoiczkach: 480g / 240g / 70g
  
Gdzie i za ile: np. w sklepach zielarskich albo na wax-sklep.pl - 20zł / 240g
  
Skład:
   
Moja opinia:
Maska zamknięta jest w nieprzezroczystym białym plastikowym słoiku. Zamknięcie jest po prostu nakładane, co mi się nie podoba - zawsze się boję, że spadnie i otworzy się czy coś - mogłoby być zakręcane. Mimo to, opakowanie uważam za wygodne - łatwo wydobyć z niego odpowiednią ilość maski, w razie potrzeby nadmiar odłożyć. Podoba mi się też design opakowania, jest taki "wintydż" ;)
Sama maska to dość rzadka jak na taki produkt perłowa maź w jasnożółtym kolorze. Ma przyjemny, dość specyficzny zapach, nie umiem go opisać, ale nie sądzę, żeby dla kogoś mógł być smrodliwy ;) Utrzymuje się on na włosach przez parę godzin, co lubię w ładnie pachnących kosmetykach. Maska jest średnio wydajna - takie opakowanie (240g) wystarcza na mniej więcej 10-15 użyć do włosów mojej długości - nie wiem, ile dokładnie, bo czasem nakładam więcej, czasem mniej ;)


Po nałożeniu na włosy nakładamy czepek i owijamy ręcznikiem albo pozostajemy w gorącej kąpieli. Trzymamy tak maskę przez ok. 15min. Pierwsze, co zauważyłam przy jej stosowaniu to to, że krótko po nałożeniu na włosy, zaczyna swędzieć mnie skalp - tylko przez chwilę, ale jednak. Nie wywołuje to jednak żadnego podrażnienia czy zaczerwienienia. Spłukuje się bez problemu, a to, co zachwyca mnie później to idealna łatwość przy rozczesywaniu - włosy są gładziutkie, mięciutkie, wręcz śliskie, ale nie obciążone. Mam wrażenie, że całe zbawienne działanie tej maski jest raczej takie doraźne - nie zauważyłam żadnych długotrwałych efektów, żadnej regeneracji. Właściwie to wręcz włosy zaczęły mi nieco wypadać znowu, ale nie sądzę, żeby była to wina maski - mam mnóstwo stresów teraz... Czy wpływa jakoś na przetłuszczanie się włosów? Chyba nie - nie utrzymuje ich dłużej świeżych ani nie przyśpiesza powstawania smalcu na głowie ;)
  Podsumowując, jest to całkiem niezły produkt, choć nie możemy po nim oczekiwać cudów w kwestii regeneracji. Na pewno jednak pomoże nam zadbać o włosy, ułatwi rozczesywanie i sprawi, że będą miękkie i puszyste - w pozytywnym sensie ;)

czwartek, 22 marca 2012

Lumpeksowe łowy! #1

Wiem, że wiele z Was z niecierpliwością czekało na tego posta. Co chwila słyszę od kogoś "Eee, ja tam nie potrafię nic znaleźć w lumpie" albo "Tam przecież nigdy nie ma nic ciekawego!" - wtedy pokazuję np. coś co mam na sobie i mówię, że kosztowało mnie 5zł właśnie w takim sklepie. 
Rozumiem sceptycyzm, jednak te opinie niewiele mają wspólnego z prawdą. W lumpeksach łatwo można znaleźć świetne ciuchy za grosze, czasem nawet trafi się coś z nienaruszoną metką, więc nie są to tylko używane czy znoszone ciuchy.
Jak byłam młodsza, cierpiałam katusze, kiedy będąc z mamą na zakupach, wchodziłyśmy do jakiegoś lumpka i długo musiałam czekać, jak mama grzebała między wieszakami. Wreszcie i mnie to zainteresowało i stopniowo nauczyłam się przekopywać stosy ubrań i rzędy wieszaków w poszukiwaniu prawdziwych perełek ;)

Dziś pokażę Wam kilka z moich ostatnich łupów. Najchętniej udaję się na takie zakupy w soboty, kiedy w niektórych sklepach towar jest przebrany, ale kosztuje 1-2zł za sztukę, a w innych jest dzień do dostawie, czyli -50%. Nawet w takich "resztkach" potrafię coś dla siebie znaleźć, bo mam dość specyficzny styl, albo jak mawia mój Ukochany - moda za mną nie nadąża :P A jeśli nie znajdę nic w sam raz, znajdę coś, co można ciekawie przerobić ;)

W ostatnią sobotę właśnie udałam się na lumpeksowe łowy, wróciłam z nich zadowolona i uboższa o 20zł ;)
  
  
Z tej zdobyczy jestem najbardziej dumna. Jest to nowiutka (choć bez metek) marynarka nieznanej mi marki Little Woods, w kolorze jasnego przybrudzonego różu, z lśniącą podszewką, zapinana z przodu na jeden guzik. Kosztowała zawrotną kwotę 10zł ;) Właściwie była w komplecie ze spodniami, ale nie nadawały się one do niczego - mogłyby być dla mnie "skejciarskimi" rybaczkami :P To moja pierwsza marynarka, chyba zaczynam dojrzewać ;) W każdym razie szalenie mi się podoba, nie wierzyłam własnym oczom, jak wypatrzyłam ją na wieszaku w takiej cenie ;)
(Nie, nie jest mi za mała, jakoś tak dziwnie się ułożyła :P)
  
  
Ta bluzka pewnie nie wszystkim przypadnie do gustu, ale ja byłam oczarowana. Jest cieniutka, bawełniana, w kolorze brudnego różu (tak, wiem, znowu :P), marki Only. Podobają mi się zwłaszcza te "szlufki" przy rękawach i guziczki przy dekolcie (mimo, że to "atrapa" - nie można ich rozpiąć). Jest dziewczęca, ale z jakimś takim charakterkiem ;) Poza tym lubię takie luźne bluzki, łatwiej pod nimi ukryć boczki ;) Kosztowała mnie 8zł - w sumie mogłaby być tańsza, ale kupiłam ją w euforii razem z powyższą marynarką :P
  
  
To już dla Was pewnie szczyt dziwactwa :D Otóż w tego typu długich rękawach, rozpinanych pod szyją, uwielbiam chodzić po domu, kiedy jest chłodno. To tak bardziej dla wygody niż wyglądu, ale konsekwentnie Wam to pokazuję ;) Raczej na zajęcia czy do znajomych w niej nie pójdę, ale przed Wami nie mam przecież tajemnic :P Jeśli kiedyś złożycie mi niezapowiedzianą wizytę, będę miała na sobie taką bluzkę i spodnie od dresu :P Bluzka nie ma żadnej metki, więc nie wiem, jakiej jest marki, ale kosztowała mnie 2zł, więc dużo nie "straciłam" ;)
  
  
A żeby łatwiej było Wam się pozbierać po poprzedniej bluzce, pokażę też łowy, które upolowałam w ciągu ostatnich paru miesięcy. Pierwszą sukienkę właściwie upolowała moja mama dla siebie, ale okazało się, że jest jej za mała, więc przygarnęłam ;) Sukienka jest bez ramiączek, ma blado żółty kolor (wiem, że tu wygląda jak biały) i prześlicznie wygląda na kimś, baaardzo dziewczęco. Kosztowała 3zł - mama ma większy talent do wykopywania takich cudów ;)
Drugą sukienkę znalazłam sama przypadkiem, przechodząc koło wieszaka z ubraniami... dziecięcymi :D Jakimś cudem się w nią wcisnęłam i zakochałam się z miejsca! Te pasy powinny być związane za plecami oczywiście, ale chciałam, żeby były dobrze widoczne na zdjęciu - na żywo związane z tyłu robią piękne wcięcie pod biustem. Sukienka sięga mi do kolan, więc nie jest aż tak dziecięca :P Kosztowała, jeśli dobrze pamiętam ok. 15zł
Może kiedyś, latem, pokażę je na sobie ;)

Zainteresowały Was moje lumpeksowe łupy?
Jesteście ciekawe dalszych? Jeśli tak, mogę co jakiś czas publikować takie posty jak ten ;)

A jakie jest w ogóle Wasze podejście do tego typu sklepów? Chętnie o tym poczytam :)

środa, 21 marca 2012

VitaSuplemental - początek kuracji

Ostatnimi czasy, przez stresy związane z sesją, wyjazdy i ogólnie mówiąc - przez przesilenie, jestem osłabiona, rozdrażniona i przemęczona. Parę razy zdarzyło mi się omdleć czy zasłabnąć. Nie mam kiedy iść na badanie krwi, ale myślę, że znowu pogorszyły mi się wyniki i powróciła moja anemia - jeszcze dziś lecę do apteki po żelazo, które niepotrzebnie w ogóle odstawiałam. Mimo to uważam, że przydałoby się także coś dodatkowego na wzmocnienie, poza musującymi tabletkami multiwitaminowymi. Traf chciał, że jakiś tydzień temu dostałam nową propozycję współpracy od firmy MultiSuplemental, produkującej suplementy diety. Ich oferta idealnie trafiła w moje aktualne potrzeby, dlatego przedwczoraj rozpoczęłam kurację:
  
  
Opis producenta:
Vitasuplemental - Suplement diety, który przede wszystkim zwiększa energię, siły witalne, wspomaga odporność i kondycję organizmu oraz dodatkowo zapewnia zdrowy i piękny wygląd skóry.
Beta Glukan (150mg) - silny stymulator układu odpornościowego .Znacznie wspomaga mobilizację układu odpornościowego do walki z infekcją. Aktywuje układ odpornościowy przeciw zakażeniom wirusowym i bakteryjnym.
Laktoferyna (100mg) - białko naturalnego pochodzenia o właściwościach przeciwbakteryjnych i przeciwwirusowych. Wspomaga prewencję schorzeń wirusowych u ludzi.
Mleczko pszczele (Liofilizat) (70mg) – jest skarbnicą witamin, zawiera wiele mikroelementów a także substancje bakterio i wirusobójcze. Ponadto usuwa zmęczenie, zwiększa efektywność pracy i powoduje przypływ sił witalnych.
Astaksantyna (8mg) - pozyskana z alg, bardzo silny antyoksydant podnoszący odporność organizmu i dodatkowo wpływający na poprawę wyglądu naszej skóry.
Bioperyna (4mg) - silnie zwiększa biologiczną dostępność, wchłanianie i wykorzystanie przez nasz organizm substancji witalnych i składników mineralnych.
Chlorofilina - barwnik stosowany do kapsułek, posiada właściwości przeciwbakteryjne oraz przeciwzapalne. Chlorofil niezbędny jest dla ludzi, którzy mają niedobór światła słonecznego. 
Suplementy diety Vitasuplemental oraz StressOff są rekomendowane
przez Instytut Psychologii Zdrowia Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.
  
   
Zamierzam zażywać te kapsułki przez kolejne 30 dni, a po tym czasie zdać Wam relację z kuracji - czy faktycznie poczuję się lepiej, zarówno pod względem psychicznym, jak i fizycznym? Jak wpłynie na mnie ten suplement? A może nie wpłynie wcale?

Stosowałyście kiedyś tego typu cuda? 
Jakie były Wasze wrażenia?

wtorek, 20 marca 2012

Oh So Specjalny makijaż #3 - Wiosennie

Pora na trzeci już i na razie ostatni makijaż, który wykonałam, używając wyłącznie cieni z paletki Sleek Make-up - Oh So Special - już kocham ją tak, jak pozostałe moje sleekowe dzieci - Original i Monaco :)
  
Korzystając z faktu, że mamy w tej paletce kilka jasnych perłowych cieni, postanowiłam stworzyć lekki wiosenny makijaż, który nadawałby blasku twarzy - taki optymistyczny, delikatny... Mam nadzieję, że mniej więcej wiecie, co mam na myśli ;) Właściwie widzę taki makijaż niemal wyłącznie z zielonymi elementami, ale spróbowałam wykonać go dostępnymi w tej paletce cudeńkami.
Z moich starań wyszedł następujący makijaż:
  
   
Właściwie przyznam szczerze, że z niego jestem najbardziej zadowolona, jeśli chodzi o prezentowane tu makijaże z Oh So Special. Wyszedł tak jak miał - delikatnie, świeżo, rozświetlająco - kilka osób nawet zwróciło uwagę, że oczy w takim makijażu zdają się uśmiechać ;) Przy okazji odkryłam, że nadal jestem w stanie zrobić cieniutką kreskę linerem - choć nie takim w pisaku. Znalazłam po prostu w kosmetyczce niemal zaschnięty liner w pędzelku - mój ulubieniec sprzed paru lat z Lovely ;)
    
A czego jeszcze użyłam, do wykonania tego makijażu?
    
   
Jak w przypadku poprzednich makijaży, zaczęłam od bazy Hean. W wewnętrznym kąciku powieki nałożyłam złotawo-łososiowy cień o nazwie Organza, dalej mniej więcej na środkowej części powieki wylądował złoty cień, czyli Gift Basket, a zewnętrzny kącik przyciemniłam odrobiną stalowego metalika, czyli Glitz. Na dolnej powiece nałożyłam drobnym pędzelkiem raz jeszcze Organzy. Całość oczywiście porozcierałam, żeby granice między cieniami zanikły, a stal w zewnętrznym kąciku nie "obciążała" makijażu.
Kreskę wykonałam linerem w pędzelku Lovely - mój jest już stary i zaschnięty, ale chyba kupię nowy (albo zainwestuję w rimmelowy, też dużo dobrego słyszałam). Rzęsy wytuszowałam avonową maskarą SuperShock Max, a brwi tym razem pominęłam - nie pasowało mi to jakoś do tak delikatnego makijażu.
  
Jak Wam się podoba ten makijaż? Co byście w nim zmieniły?
I który z prezentowanych tutaj trzech makijaży podobał Wam się najbardziej, a który najmniej? :)

poniedziałek, 19 marca 2012

Oh So Specjalny makijaż #2 - Na bogato!

Czas na drugi makijaż, który wykonałam posługując się wyłącznie paletką Sleek Make-up - Oh So Special
Stwarza ona wiele możliwości makijażu - od ledwie widocznych stonowanych dziennych aż do mocnych wieczorowych świecidełek. Wczorajszy należał do pierwszej kategorii, dlatego dziś chcę pokazać tę drugą. 
     
   
Makijaż ten kojarzy mi się z jakimś ekskluzywnym wieczorowym wyjściem, może jakaś gala? ;)
Jest mocny i błyszczący, choć nie przesadnie krzykliwy, dodaje spojrzeniu głębi :) Połączyłam tu jasny cień z dużo ciemniejszym, chcąc sprawdzić, jaki da to efekt - i ja z niego jestem zadowolona. Co prawda na ostatnim zdjęciu widać, że ciemnego w pewnym miejscu zabrakło, ale na żywo w ogóle tego nie było widać.
Żałuję tylko, że nie zrobiłam także zdjęcia w sztucznym świetle - byłoby widać, jak pięknie migotliwy jest ten makijaż. 
  
A czego do niego użyłam?
   
  
Zaczęłam od nałożenia bazy Hean. Na wewnętrzną połowę powieki dałam jasny łososiowy cień, czyli Organza, a na zewnętrzną stronę ciemny brąz - Celebrate. Starałam się ładnie wycieniować na granicy cieni, żeby przechodziły w siebie w miarę płynnie - Wy oceńcie, czy mi się to udało. Roztarłam też cienie ku górze. Wąskim pędzelkiem nałożyłam także te dwa cienie na dolną powiekę, w takim samym układzie jak na górnej. Czarną kreskę zrobiłam z użyciem cienia Noir, skośnego pędzelka Essence oraz bazy pod pigmenty sypkie Kobo.
Rzęsy wytuszowałam wydłużającą maskarą Hean (czy tylko mi się wydaje, że jakoś mało czarny jest ten tusz?), a brwi podkreśliłam zestawem do brwi Oriflame. I to by było na tyle, jeśli chodzi o kosmetyki użyte przy tym makijażu.

Jak się on Wam podoba? Kojarzy Wam się podobnie jak mnie? Wiem, że nie jest to skomplikowane cudo, ale jak dla mnie wystarczające na jakąś uroczystość czy coś ;)
  
Czekam na Wasze opinie :)

niedziela, 18 marca 2012

Oh So Specjalny makijaż #1 - Orzechowo

Zgodnie z obietnicą, zaczynam dziś krótką serię makijaży wykonanych wyłącznie przy użyciu paletki Sleek Make-up - Oh So Special
Pierwszy z nich zrobił się właściwie sam - chciałam zmalować coś prostego, a jednocześnie zaeksperymentować i wyszło coś takiego, co mi się właściwie spodobało ;) Zresztą powiem szczerze - każdy z tych trzech makijaży, które tu pokażę, mi się podoba, bo cienie są śliczne i idealnie pasują do moich brązowych oczu. Ba, podobają mi się na tyle, że nie jestem w stanie za bardzo technicznie ocenić tych makijaży, więc tę kwestię zostawiam Wam ;)
   
   
Ten makijaż kojarzy mi się z orzechem, podkreśla ładnie brązową tęczówkę. Kreska nie wyszła mi idealnie, ale kto by się przyglądał ;) Eksperyment w tym przypadku polegał na tym, że jeszcze chyba nigdy nie zaznaczałam tak wyraźnie linii załamania powieki :P Co więcej, podoba mi się ta rozmyta krecha, więc pewnie będę stosować tego myku częściej ;)

A czego użyłam?


Zaczęłam od nałożenia bazy pod cienie Hean. Później właściwie całą powiekę potraktowałam jasnym beżem, czyli cieniem The Mail. Nie jest jakoś super napigmentowany, ale nadał powiece ładnego jednolitego odcienia. W zewnętrznym kąciku nałożyłam nieco ciemniejszego brązu, czyli Boxed. Oba te cienie są pięknymi matami. Na drobniutki pędzelek nałożyłam wówczas odrobinę czerni, Noir, która okazała się nie tak znowu matowa - ma trochę drobinek - i pomaziałam nim lekko linię załamania powieki, na koniec porządnie ją rozcierając, pędzelkiem kulką z Essence.
Na górnej powiece zrobiłam kreskę czarnym linerem Kobo - dość grubą, żeby makijaż nabrał wyrazu. Na dolną powiekę zaś użyłam białej kredki Maybelline na linię wodną i troszkę poniżej rzęs - dziwaczny i średnio udany eksperyment ;) Rzęsy wytuszowałam maskarą dodającą objętości Rival de Loop (pamiątka z Berlina :P) i - UWAGA - podkreśliłam brwi paletką Oriflame ;)

To by było chyba na tyle, jeśli chodzi o kwestie techniczne.
Jak Wam się podoba ten makijaż? A jednocześnie moja pierwsza próba tego typu z podkreślonym załamaniem? ;) Co powinnam poprawić / zmienić / dopracować?

Jak zwykle, czekam na Wasze opinie i sugestie :)

sobota, 17 marca 2012

Sleek Make-up - Oh So Special - kolejna boska paletka!

Wpadła mi niedawno w łapki trzecia już paletka Sleek - naprawdę je pokochałam :)
Co ciekawe, żadnej jeszcze nie kupiłam :P Podsuwam je jako pomysły na prezenty od najbliższych. Poprzednie dostałam od Ukochanego na Mikołajki (Original) i od rodziców na Święta (Monaco), a tę jako prezent na piątą rocznicę, oczywiście od Ukochanego (taaa, jasne, sama musiałam sobie zamawiać :P). 

Bez dalszego trajkotania, przedstawiam paletkę Oh So Special!
  
  
Jak każda paletka Sleek, zapakowana jest ona w ładny kartonik:
  
  
Sama zaś kasetka jest bardzo solidna i estetyczna:
  
  
Po jej otwarciu ukazują nam się piękne cienie w neutralnych kolorach, opatrzone nazwami, co bardzo lubię w paletkach Sleeka. W tym przypadku wszystkie nazwy nawiązują do prezentów, ich pakowania itd. :)
  
   
I trochę lepsze zdjęcie samych cieni:
  
   
Pigmentacja tych cieni jest bardzo różna, co zobaczycie poniżej. Mają jednak cechy wspólne - są miękkie, nie osypują się, na bazie trzymają się cały dzień, bez bazy ok. 5-6 godzin, a mam bardzo tłuste powieki.
Zrobiłam swatche poszczególnych cieni - układ jak w paletce.
Pierwsze zdjęcie w cieniu, drugie w słońcu.
  
Bow - mat, ledwie widoczny w kolorze bardzo jasnego beżu
Organza - złotawo-łososiowy perłowy cień, dość dobrze napigmentowany
Ribbon - matowy łosoś, dobra pigmentacja
Gift Basket - złoto, ładnie iskrzące, dobrze napigmentowane
Glitz - metaliczna stal, świetnie napigmentowana
Celebrate - ciemny perłowy brąz, dobra pigmentacja

Pamper - jasna matowa brzoskwinia, średnio napigmentowana
Gateau - złotawo-różowy perłowy cień, podobny do Golden Rose od Kobo, dobra pigmentacja
The Mail - ładny matowy beż, niestety słabo napigmentowany
Boxed - matowy brąz o dobrej pigmentacji
Wrapped Up - matowy ciemny brąz z lekką nutką śliwki? (trudno mi określać brązy ;)), pigmentacja niezła
Noir - matowa czerń, ale zawierająca lekkie drobinki, mocno napigmentowana, dobra do kresek
  
  

Od jutra przez trzy dni będę tradycyjnie już publikować makijaże wykonane z użyciem tej paletki. Muszę przyznać, że nie sądziłam, że będzie ona stwarzać aż tyle możliwości makijażu :)
  
A Wy jakie kolory byście z niej wybrały i zestawiły? :)

piątek, 16 marca 2012

Na ratunek orlicowym włosom! - Po 6. miesiącu... (Podsumowanie)

Pora na kolejny mój comiesięczny raport o stanie włosów...
A, że aktualny raport jest dość znamienny, ponieważ mija dokładnie pół roku mojej porządniejszej pielęgnacji włosów, pozwolę sobie zrobić z niego małe podsumowanie ostatniego półrocza.
  
Aktualnie moje włosy prezentują się tak:
  
  
Długość z przodu: 39cm
  
A było:                                                                                                                     
  
 
Cóż, w ciągu tego miesiąca moje włosy urosły ok. 2cm, co mnie szczerze mówiąc dziwi. Ba, dziwi mnie, że jeszcze je mam, bo ostatnie tygodnie obfitowały u mnie w różnorakie stresy, głównie niestety związane ze studiami. Myślałam, że z tego stresu całość mi wypadnie, a nawet nie sądziłam, że cokolwiek urośnie, ale niezbadane są wyroki mojego skalpu... Albo miarki ;)



  
A jak to wyglądało na przestrzeni ostatnich sześciu miesięcy?
      
       
Od samego początku, czyli dnia 13 września 2011, moje włosy urosły niemal dokładnie 10cm (bazując na pomiarach, którym nie do końca ufam ;)). Przez ten czas zdołałam niemal całkowicie wyeliminować problem z wypadaniem włosów, choć teraz nieco się nasilił, z powodów o których przed chwilą już pisałam. Samą jednak walkę z łysieniem uważam za wygraną - ba, za wygraną w wielkim stylu ;)
  
Zauważyłam także ogólną poprawę stanu mojej czupryny - może nie jest to zmiana spektakularna, ale dla mnie na pewno zauważalna. Od dawna nie widziałam żadnych rozdwojonych końcówek, włosy nie łamią mi się bez powodu, nieco wolniej się przetłuszczają - myję je codziennie, ale czasem chyba bym nie musiała ;)

A właśnie - jak wygląda moja pielęgnacja na chwilę obecną?
Cóż, kiepsko ;) Jak pisałam, codziennie myję włosy - staram się dobierać w miarę naturalne szampony, ale nie jestem w stanie przerzucić się na takie bez SLSów na co dzień. Aktualnie używam szamponu do włosów suchych z Dabura Vatiki - moje takie nie są, ale dobrze im robi ten szampon. Co poza tym? Jeśli mam czas na wieczorną kąpiel, a nie szybkie mycie pod prysznicem, na głowę na parę lub paręnaście minut nakładam maskę - zamiennie regenerującą z Ziai lub nawilżającego Lorysa albo hennową odżywkę z PiloMaxu. Ponadto... staram się pamiętać o olejowaniu. Kiepsko mi z tym idzie, ale cieszę się, jeśli choć raz w tygodniu uda mi się nałożyć olej na parę czy paręnaście godzin. Wykombinowałam sobie własną mieszaninę olejów i całkiem nieźle służy moim włosom.
 
Jak Wam idą Wasze włosowe kuracje? Widzicie progress czy może tracicie zapał?
Odkryłyście ostatnio jakiś ciekawy włosowy specyfik? 

Na razie kończę to podsumowanie - odkąd kupiłam Kindle'a, szkoda mi każdej minuty, podczas której mogłabym czytać, a właśnie zabrałam się za nową książkę Dana Browna ;)

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...