środa, 29 lutego 2012

Metamorfoza brwi...?

Zapowiedziałam tego posta już jakiś czas temu i domyślam się, że większość z Was spodziewała się po nim czegoś więcej, niż tu zaprezentuję ;) Przykro mi, jeśli Was zawiodłam, ale jednocześnie spełniam prośbę części moich czytelniczek, które od dawna "marudziły" przy okazji każdego z moich makijaży, że powinnam podkreślać brwi. Zawsze wtedy odpowiadałam, że źle się z tym czuję, jak karykatura samej siebie, ale zobaczymy, co Wy macie na ten temat do powiedzenia... 
  
  
Jakiś czas temu w jakiejś wizażowej wymianie wpadł mi w łapki taki zestawik Oriflame do brwi. Uznałam, że może kiedyś się przydać. Jak widzicie, parę razy użyłam tego ciemnego koloru, jasny był zupełnie niewidoczny, a dyskomfort i tak czułam, więc... ;) Ten pierwszy kolor ma postać kremu i jeszcze nie pojęłam, do czego ma służyć :P Postanowiłam użyć tej paletki teraz, żeby Wam pokazać, czy faktycznie podkreślenie brwi tak poprawia wygląd całej twarzy w moim przypadku...
   
  
(Nadal nie przepadam za pokazywaniem mojej niefotogenicznej mordki, ale trudno :P)
Jak widzicie, najpierw zrobiłam makijaż kompletny w moim mniemaniu - pomalowałam oczy i nałożyłam podkład. Darowałam sobie puder i szminkę/błyszczyk - w sumie rzadko używam czegoś na usta. Pocykałam parę zdjęć - to oczywiście te w pierwszym rzędzie.
Później z bólem serca i grymasem na twarzy podkreśliłam nieco brwi. Wygląda tu, jakbym miała je wyciągnięte za bardzo ku środkowi, ale to kwestia perspektywy, upewniłam się z pędzelkiem przy nosie :P
I co, jak uważacie, faktycznie tyle to zmienia? Jak już pisałam, ja z podkreślonymi brwiami, nawet tak delikatnie, czuję się karykaturalnie. Powiedzcie, czy jest sens dalej próbować się przełamać w tej kwestii ;)
  
Tu jeszcze zbliżenie na same brwi, wybaczcie, że nieostre:

  
I na makijaż:
  
  
Takie dzienne błyszczące nic specjalnego ;) Użyłam tu dwóch cieni z paletki Sleek Make-up - Original, eyelinera z limitki Catrice Welcome to Las Vegas na górnej powiece, kredki Essence Into the Wild oraz tuszu Avon SuperShock Max
  
Czekam więc na Wasze zdanie, czy te brwi faktycznie czynią metamorfozę całej twarzy - ale taką pozytywną metamorfozę ;) Bo negatywną dostrzegam sama, choć to pewnie moje uprzedzenia i przyzwyczajenie do jasnych brwi ;)

wtorek, 28 lutego 2012

Orlica piecze! #6 - Ciasteczka - pieguski

Od dłuższego już czasu miałam ochotę na upieczenie jakichś pieguskowatych ciastek, dlatego kiedy pewnego dnia trafiłam na ciekawy przepis na blogu naszej Calliope, Para do Gara, od razu wylądował on w zakładkach. Parę dni temu postanowiłam go wreszcie zrealizować.
Oczywiście powprowadzałam swoje modyfikacje, bo przecież nie byłabym sobą, gdybym całkowicie trzymała się przepisu :P Moje zmiany są raczej drobne, ale czemu by nie przedstawić Wam tu tego przepisu w wersji "krok po kroku"?
  
  
Cóż, te na zdjęciu powyżej nie są może najpiękniejsze - zrobiłam je za duże, rozrosły się i posklejały, musiałam je rozkrajać, więc wyszły bezkształtne, ale zniknęły w takim tempie, że najwyraźniej nikt nie zwrócił na to uwagi ;) Odłożyłam część z nich i podałam wczoraj, po dwóch dniach - muszę przyznać, że po tym czasie ciacha są rewelacyjne, znacznie lepsze niż tuż po upieczeniu :)
Zapraszam więc na przepis na ciasteczka - pieguski! :)
   
  Czego potrzebujesz do ok. 30 ciastek?
  • 350 g mąki
  • 1 opakowanie cukru wanilinowego
  • 1 jajko
  • 3/4 szklanki cukru
  • 1/2 opakowania proszku do pieczenia
  • 250 g masła lub margaryny
  • ok. 200 g dodatków (czekolada, bakalie, cokolwiek wymyślimy :))
    
  


Do miski wrzucamy pokrojone na kawałki masło (dobrze, żeby było dość miękkie, na pewno nie takie prosto z lodówki) oraz cukier i cukier wanilinowy. Ucieramy na puszystą masę.



   




Do masy dodajemy jajko i mieszamy, już łyżką. Do takiej mieszanki stopniowo dosypujemy mąkę i proszek do pieczenia, starannie mieszając.







Dosypujemy ostatni składnik, czyli nasze dodatki, wg uznania. W moich pieguskach znalazły się pokruszone chipsy bananowe oraz czekoladowe groszki (do kupienia np. w Lidlu, 3,50zł / 100g - wolę to, niż męczyć się z rozdrabnianiem tabliczki czekolady ;)).







Gotowa masa powinna mieć konsystencję na tyle gęstą i zbitą, by móc z niej formować ciasteczka.








 Blachę wykładamy papierem do pieczenia albo smarujemy tłuszczem, jeśli ktoś jest taką sierotą jak ja i zapomniał kupić papieru :P Z masy formujemy kulki nieco mniejsze od orzechów włoskich i rozpłaszczając je, układamy na blasze.







Wkładamy ciastka do piekarnika i przez 15 minut pieczemy w temperaturze 180*C. 
Jak widzicie, ja kładłam moje zbyt blisko siebie, przez co posklejały się ze sobą i straciły okrągły kształt... Będę wiedziała następnym razem ;)




Po upieczeniu, choć wiem, że to trudne, najlepiej odstawić ciastka do jakiejś puszki, żeby przez jakiś czas "dochodziły" - po dwóch-trzech dniach będą znacznie lepsze, niż tak od razu ;) Ciacha powinny wyjść kruche, nie za słodkie, lepsze niż kupne Pieguski - to słowa moich kolegów-testerów - wzięłam kilka ciastek na uczelnię ;)

Życzę Wam więc smacznego - za parę dni, jeśli wytrzymacie ;)



Koniecznie dajcie znać, jeśli wypróbujecie ten przepis :)

poniedziałek, 27 lutego 2012

O 5. rocznicy, ostatnich zakupach, ratunku w chorobie i kilku promocjach...

Dziś nie będzie recenzji... Chcę Wam napisać o paru innych sprawach :)
  
 
Po pierwsze, dzień dzisiejszy jest dla mnie dniem szczególnym - dokładnie 5 lat temu mój Ukochany porwał mnie z lekcji, zaciągnął nad rzekę i sprawił, że jestem jego, a on jest mój. Przez te 5 lat nie zawsze było między nami kolorowo, ale bez wątpienia to najszczęśliwszy czas w moim życiu :) Wierzę, że za 50 lat będziemy wspominać początki naszego związku, wtuleni w siebie przed kominkiem, bo ten Pan na zdjęciach powyżej jest nie tylko moim Ukochanym, ale także najlepszym przyjacielem - nie wyobrażam sobie związku bez tego elementu :)

Rocznicy co prawda nie spędzamy dziś razem, ale za jej świętowanie uznajmy ostatnio cudowny tydzień, kiedy u niego mieszkałam :) Było lepiej, niż mogłabym się spodziewać :)
   
   
Z mniej romantycznych tematów ;) Odkryłam ostatnio, że w sklepie Pepco można dorwać ładne ciuszki za naprawdę niską cenę. Oczywiście nie są one jakieś super jakościowo, ale na pewno nie podrą się tak od razu ;) Skusiłam się więc na zakup dwóch bluzek, obu marki Beloved...
  
  
Pierwsza z nich kosztowała 15zł. To lekki t-shirt w kolorze miętowym, który dziwacznie wyszedł na zdjęciach - musicie wierzyć mi na słowo ;) Bardzo podoba mi się ten czarny kwiatowy wzór, na środku każdego kwiatka są przyklejone cyrkonie, ale nie rzucają się w oczy, bo są maleńkie.
   
  
Druga kosztowała 20zł. To biała nietoperzowata bluzka z rękawem 3/4 i motywem sowy. O ile te wszechobecne ostatnio sowy mi się nie podobają, o tyle na tej bluzce wygląda nieźle :) Najpierw miałam w koszyku wersje czarną z szarą sową, ale wyglądałabym w niej jakoś smutno, bo zazwyczaj noszę czarne spodnie ;) 

I jak Wam się podobają moje zakupy? Kupowałyście kiedyś ciuszki w Pepco? Co myślicie o ich jakości?
   
    
Chciałabym Wam jeszcze napisać o moim tegorocznym odkryciu - tak tak, nigdy wcześniej nie używałam tego typu preparatów na katar i nie wiem, jak mogłam bez nich żyć. Na chwilę obecną jestem mocno przeziębiona, mam tragiczny katar i zawalone zatoki. Parę dni temu, Ukochany widząc mnie w takim stanie, dał mi do wypróbowania aerozol do nosa Xylorin - byłam w szoku, jak on działa. W ciągu 5minut udrożnił mi zupełnie nos, mogłam swobodnie oddychać, a zatoki już nie bolały. Efekt ten trzymał się ok. 4-5h. Teraz kupiłam tańszy odpowiednik tego preparatu, czyli Otrivin (kosztował niecałe 13zł). Działa nieco słabiej, tzn. na efekt czeka się ok. 15 minut, a trwa on 3-4h, ale nie wysusza przy okazji nozdrzy, jak robił to Xylorin. Dzięki temu cudeńku jestem w stanie normalnie funkcjonować ;)
   
Na koniec jeszcze mały cynk o promocjach w drogeriach Natura:
  

Promocja trwa do 7 marca.
Przy realizacji zdjęć promocyjnych nie ucierpiały żadne kosmetyki ;)

niedziela, 26 lutego 2012

Original Source - Żel pod prysznic Czekolada i Mięta

Dziś pora na smakowitości - bo w taką kiepską pogodę, ani zimową, ani wiosenną, dobrze jest pocieszyć się słodką kąpielą ;) Cóż, zawsze byłam jedną z tych nielicznych osób, które uwielbiają czekoladę z miętowym nadzieniem - chyba nie znam nikogo poza mną, kto by ją lubił. A kiedy na rynku pojawił się żel pod prysznic o tym zapachu, oszalałam ^^
   
   
Opis producenta:
 Dekadencja pod prysznicem! Daj się oczarować połączeniu rozkosznej czekoladowej słodyczy i miętowego orzeźwienia. Wrażenia ukryte w butelce żelu pod prysznic Original Source Chocolate & Mint są jak wykwintny deser bez ani jednej kalorii. Ulegniesz jego urokowi albo nie, ale prysznic nie będzie już nigdy tym samym co przedtem.
  
Gdzie i za ile: w drogeriach Rossmann, 9,90zł / 250ml (aktualnie w promocji)
  
Skład:
     
Moja opinia:
Opakowanie żelu jest takie, jak w przypadku każdego żelu tej marki - to przezroczysty, dość twardy plastik, butelka stawiana otworem do dołu, dzięki czemu produkt swobodnie spływa i nie ma problemu z jego wydobyciem. Dodatkowym atutem jest silikonowy "zaworek niekapek", dzięki któremu nic nie wycieknie, nawet jeśli przewróci nam się otwarta butelka. Ogólnie mówiąc, bardzo lubię "dizajn" tych opakowań, nie są nachalne, dość proste i na pewno bardzo ładne. Ciekawe kolory żeli wewnątrz przyciągają wzrok (muszę Wam kiedyś pokazać całą moją kolekcję Original Source ^^).
  
   
Sam żel ma barwę roztopionej mlecznej czekolady, zapach dokładnie taki jak czekolada z miętowym nadzieniem - to jest niewątpliwie jego największy atut. Gorzej jest z konsystencją, bo może ona nieco wręcz obrzydzać - jest glutowata i nie kojarzy się zbyt pozytywnie.
Jeśli chodzi o działanie... Używałam tego żelu tradycyjnie, do mycia się, ale także wlewałam go nieco do wanny - lubię, gdy żel spełnia też zadania płynu do kąpieli. Jako żel sprawdza się dobrze - porządnie się pieni, jest wydajny, pięknie pachnie, choć zapach raczej nie utrzymuje się na skórze. Wlany do wanny również działa całkiem nieźle - robi pianę, mniejszą niż typowe płyny do kąpieli, ale trwałą. W przeciwieństwie do większości spożywczych zapachów, ten nie sprawia u mnie wrażenia, że cała skóra się lepi od tych słodkości ;) 
Podsumowując, bardzo przyjemny żelik, w który zdecydowanie warto zainwestować :) Nie jest to może jakiś odkrywczy cud, ale czego można oczekiwać od żelu pod prysznic? :)
  
  
Myślę, że większość z Was miała styczność z produktami tej marki... Lubicie je? Jaka jest Wasza ulubiona linia zapachowa dostępna w ofercie Original Source?

Przypominam też o konkursie, w którym możecie wygrać między innymi ten właśnie żel pod prysznic - odnośnik znajdziecie na górze, w panelu bocznym :)

sobota, 25 lutego 2012

Dabur Vatika - Wzbogacony olejek ze słodkich migdałów

Jak widzicie - wróciłam z Raju na Ziemi, czyli od Ukochanego. Cudownie mi się z nim mieszkało przez tydzień i niemal ze łzami w oczach wracałam do domu ;) 
Wracając do codzienności, wzięłam się za pisanie recenzji - przyznaję, bolesny upadek na ziemię ;) Prawie tak bolesny jak wieść o niezaliczonym egzaminie - gdyby nie jeden naprawdę debilny błąd, który przekreślił mi całe zadanie, byłoby 5 -.- No nic, poprawię ;)
A dziś napiszę Wam parę słów o olejku ze słodkich migdałów od Dabur Vatika. Od dłuższego czasu chciałam go wypróbować, wreszcie go dorwałam, a teraz mogę już co nieco o nim Wam powiedzieć.
  
  
Opis producenta:
Częste farbowanie i używania suszarki do włosów powoduje uszkodzenie powłoki włosa który staje się suchy, szorstki i matowy.
Olejek do włosów Dabur Vatika Almond zawiera odżywcze wyciągi z migdałków, sezamu i oleju kokosowego. Jego unikatowa receptura powoduje że powłoka włosa staje się bardziej miękka i nawilżona przez co włos staje się bardziej odżywiony i zdrowy.
  
Gdzie i za ile: 15zł / 200ml np. w sklepie Kosmetyki Dabur
  
Skład:
   
Moja opinia:
To mój pierwszy olej na parafinie i nieco się tego obawiałam - słyszałam, że są one ciężkie, trudno zmywalne i ogólnie nieprzyjemne w użytkowaniu. Na szczęście, jak dla mnie w praktyce nie różni się on za bardzo od tych olejów stuprocentowo roślinnych. Ten olej jest nie tylko migdałowy, a właściwie migdały są dość daleko w składzie. Na początku mamy parafinę, olej canola, olej palmowy, oliwę z oliwek, olej sezamowy, trochę chemii i dopiero migdały i kokos. Trochę bałam się, że nie mamy tutaj wyłącznie olejów naturalnych, ale po nałożeniu na włosy okazało się, że nie było czego się bać :)
Opakowanie oleju to odkręcana plastikowa butelka. Jej wylot nie jest w żaden sposób zwężany, ale łatwo wylać z niej odpowiednią ilość oleju. Sam olej jest pomarańczowy, dość rzadki i mocno tłusty ;) Jego zapach kojarzy się z kosmetykami dla dzieci, trudno mi go opisać, ale jest przyjemny. 
Nakładanie oleju na włosy nigdy nie było dla mnie przyjemne samo w sobie - tłusta maź na dłoniach, bleee ;) Łatwo się jednak domywa, choć nieco ciężej niż takie zwykłe bezparafinowe oleje. Z włosów zmywa się tak samo jak tamte - dwa mycia szamponem bez SLSów, np. BabyDreamem wystarczają, żeby włosy były czyste, bez grama oleju. Jeśli trzyma się ten olej na włosach dłużej, może wypaść parę pojedynczych włosów. Po wysuszeniu, okazuje się, że włosy są miękkie i mocno błyszczące, zauważyłam też lekkie nawilżenie, ale ten efekt pojawił się po 5-6 użyciach oleju. 
Ogólnie mówiąc jestem zadowolona, choć nadal kusi mnie spróbowanie czystego oleju ze słodkich migdałów ;) 
  
  
A jakich olejów Wam zdarzyło się używać? Miałyście coś z Dabura? Jak wrażenia? :)
   
Tutaj jeszcze post dla zainteresowanych:

środa, 22 lutego 2012

Fenjal Vitality - Ujędrniający balsam do ciała

Zaraz uciekam do Ukochanego na tydzień, ale postanowiłam na szybko napisać jakiegoś posta, który opublikuje się za parę dni, jak ja będę już u niego - żebyście tak nie do końca zapomniały o moim blogu ;)
Parę dni temu skończyły się testy konsumenckie marki Fenjal, organizowane przez Wizaz.pl. Z tej okazji mam przyjemność przedstawić Wam jeden z ichniejszych produktów:
  
  
Opis producenta:
Główne składniki: kompleks happybelle, olejek z pestek winogron, kompleks witamin
Działanie:
• innowacyjny efekt potrójnego działania
• ujędrnia i uelastycznia skórę
• odżywia i nawilża
• nadaje blask
Zawiera kompleks fito-endorfin oparty na wyciągu z niepokalanka pieprzowego znanego z działania poprawiającego nastrój. Zawiera kompleks antyoksydantów (witaminy E & C) i czynników nawilżających (witamina B5 i olejek z pestek winogron), który przeciwdziała wszystkim oznakom starzenia się skóry
Testowany dermatologicznie. pH neutralne dla skóry.

Gdzie i za ile: 22,99zł / 200 ml, choć nie mam pojęcia, gdzie ;)
  
Skład:
  
Moja opinia:
Krótko mówiąc, polubiliśmy się z tym balsamem, choć ujędrniającym bym go nie nazwała ;)
Opakowanie to niebieska butelka z twardego, dość grubego plastiku - trudno przez nią zobaczyć, ile balsamu zostało. Otwiera się wygodnie, na zatrzask u góry, choć jest on raczej zbyt wąski, żeby w razie potrzeby postawić butelkę do góry nogami. Balsam jest gęsty, więc wydobycie go z butelki jest niestety ciężkie. To jedna z wad - twarde opakowanie, gęsta konsystencja i zbyt wąska góra sprawiają, że trzeba się namęczyć z dostaniem się do balsamu, gdy choć trochę go ubędzie - bo na początku, gdy jest go dużo, nie ma tego problemu. 
Sam balsam jest super - pachnie pięknie, tak kwiatowo, naprawdę baaardzo mi się podoba ten zapach :) Jest świeży i idealnie pasuje do nazwy Vitality ;) Formuła balsamu jest leciutka - przyjemnie się rozsmarowuje, wchłania szybko, pozostawiając zapach na skórze. Nie zauważyłam żadnego ujędrnienia, ale nie spodziewałam się go nawet ;) Za to balsam ładnie nawilża skórę. Nie wiem, co producent miał na myśli, opisując go jako "dodający blasku", bo żadnych drobinek ani nic takiego tu nie ma, co mnie cieszy - nie lubię błyskotkowych smarowideł do ciała. 
Podsumowując, ten balsam nie wyróżnia się niczym specjalnym, ale przyjemnie się go używa. Gdyby był tańszy, na pewno chętnie bym go poszukała w sklepach, kiedy ta butelka mi się skończy.
   

sobota, 18 lutego 2012

Czekoladowy konkurs z Original Source!

Właściwie pospieszyłam się nieco z tym konkursem, miałam zaczekać do okrągłej liczby 600 obserwatorów ;)
Aaale jutro znikam stąd na tydzień, więc zostawię Wam coś, dzięki czemu będziecie o mnie pamiętać ^^
Z radością więc zapraszam Was na czekoladowy konkurs z Original Source!
  
   
Oto, co możecie wygrać!
  • żel pod prysznic Chocolate & Orange
  • żel pod prysznic Chocolate & Mint
  • płyn do kąpieli Chololate & Mint
  • koszulkę damską w rozmiarze M
  • płócienną torbę Original Source
Sponsorem nagród jest Original Source.
  
Pytanie konkursowe:
Jaki nowy zapach produktów Original Source chcielibyście
znaleźć na Rossmannowych półkach?
Dlaczego akurat taki?
      
Zasady:
  • Konkurs otwarty jest dla czytelników mojego bloga, obserwujących mnie poprzez GFC.
  • Zgłoszenia przyjmowane są od momentu zamieszczenia tego posta do dnia 29 lutego, do 24:00.
  • Zgłaszać się należy poprzez umieszczenie komentarza, zawierającego nick, pod jakim mnie obserwujesz, adres e-mail oraz odpowiedź na pytanie konkursowe.
  • Wyniki konkursu podane zostaną w ciągu 48h od zakończenia przyjmowania zgłoszeń.
  • Nagrodę otrzyma osoba, która w najbardziej oryginalny sposób odpowie na pytanie konkursowe, można popuścić wodze fantazji :)
  • Zwycięzca zostanie wybrany przeze mnie, a w razie moich wątpliwości również przez przez ekipę Original Source ;)
  • Nagroda zostanie wysłana jak tylko otrzymam od zwycięzcy adres do wysyłki. 
   

Czas, start! ;)
Życzę Wam wszystkim powodzenia i kreatywności!

piątek, 17 lutego 2012

Kobo - Pojedyncze cienie do powiek - 4 nowe kolory

Pisałam już Wam kiedyś o tych cieniach, ale jakiś czas temu wpadły mi w łapki cztery nowe kolory, więc o nich też chciałam skrobnąć Wam parę słów :)
Moją wcześniejszą recenzję tych cieni znajdziecie TUTAJ.
Dziś nie będę recenzować ich jako serii, ale napiszę parę słów o każdym po kolei :)
   
  
Moje nowe cztery kolorki to:
  • Mono Eyeshadow - 109 English Rose
  • Mono Eyeshadow - 128 Golden Olive
  • Fashion Eyeshadow - 212 Turquoise
  • Fashion Eyeshadow - 205 Golden Rose
Jak widzicie, są to wkłady, które można umieścić w magnetycznej paletce, którą Kobo także ma w swojej ofercie. Paletka kosztuje 15zł, jeśli dobrze pamiętam, a cienie w formie wkładów są o parę złotych tańsze, niż w tradycyjnych osobnych opakowaniach. Muszę sobie sprawić paletkę! :)
 
   
Teoretycznie z tego, co zauważyłam, w serii Mono są maty, choć cień 128 Golden Olive jest drobnym odstępstwem od tej reguły, czym mnie baaardzo pozytywnie zaskoczył. 212 Turquoise z kolei nieco zawiódł... Ale może napiszę o nich po kolei :)
  • 109 English Rose to różowy mat, taka nieco blada fuksja. Szczerze mówiąc miałam nadzieję, że na skórze będzie bardziej blady i brudny ten kolor, bo właśnie z takim odcieniem różu kojarzy mi się nazwa English Rose. Jak wszystkie z tych czterech cieni, jest dość mocno napigmentowany, choć jako "rasowy" mat, jest nieco trudniejszy w obsłudze niż pozostałe.
  • 128 Golden Olive jak już pisałam okazał się bardzo pozytywnym zaskoczeniem. O ile w opakowaniu wygląda na lekko iskrzącą zieleń, o tyle na skórze ukazuje się w nim sporo złota :) Na powyższym swatchu to złoto widać głównie na "obrzeżach" zielonej plamki. Obstawiam, że będzie świetnie wyglądał na oku w wersji solo, mocno roztarty na zewnątrz powieki, choć jeszcze go w tej roli nie próbowałam, zostawię to na wiosnę :) Jest dobrze napigmentowany.
  • 212 Turquoise wbrew moim oczekiwaniom okazał się bardziej niebieski niż turkusowy, a liczyłam chociaż na morski odcień... Niestety taki odcień niebieskiego strasznie wygląda na moich powiekach, więc nie miał za bardzo możliwości, żeby się sprawdzić. Pigmentacja jest bardzo dobra, wykończenie takie nieco metaliczne.
  • 205 Golden Rose to mój ulubieniec :) Delikatny cień, mieniący się złotem, pomarańczem, różem, brzoskwinią, łososiem, zależnie od światła. Świetnie prezentuje się solo na oku, co zaraz Wam zaprezentuję. Dobrze się go rozciera, przy czym mam wrażenie, że im bardziej jest roztarty, tym więcej widać w nim złota. Baaardzo mi się podoba ten cień :)
Jako, że już wspomniałam, że odcień 205 Golden Rose to mój zdecydowany faworyt, ciąg dalszy poświęcę wyłącznie jemu ;) Kilka, jeśli nie kilkanaście już razy użyłam go właśnie to makijażu w wersji solo i za każdym razem byłam zachwycona i zbierałam komplementy. Kiedyś zapytałam mamę, ile wg niej mam cieni na powiece. Przypatrzyła się i uznała, że pewnie ze trzy ;)
Oto, jak wygląda takowy makijaż z tym cudownym cieniem:
   
   
Efekt jest subtelny, delikatny, ale zdecydowanie widoczny. Tu, poza cieniem, mam tylko czarną kredkę, którą również pokryłam tym cudem, żeby nie kontrastowała za mocno, no i oczywiście tusz. Jak Wam się podoba taki makijaż? 
Tu, po prawej stronie, macie zdjęcie z bliska na ten cień. Niestety, aparat nie dał rady uchwycić, jak jest on niesamowity, nieco "spłaszczył" kolory...
   
I co, jak Wam się podobają te cienie? Który z tych czterech najbardziej przypadł Wam do gustu?
A może macie któreś z tych cieni w swojej kolekcji? Lubicie je?

czwartek, 16 lutego 2012

Pharmaceris F - Fluid matujący z laktoflawiną - 01 Ivory

Ostatnio parę osób upominało się o recenzję fluidów Pharmaceris. Jako, że jako pierwszy używałam i testowałam ten matujący, dziś napiszę o nim, bo myślę, że poznałam go już wystarczająco. Szkoda, że nastąpiło to krótko po odnalezieniu podkładu idealnego, który robi mu nieco kontrast, ale nie jest źle ;)
   
  
Skład:                                                                                        Opis producenta:              
Polecany do skóry normalnej, tłustej i mieszanej skłonnej do błyszczenia się i łojotoku w celu ukrycia jej niedoskonałości oraz zapewnienia efektu zmatowienia. Działanie: Fluid zapewnia efekt zmatowienia skóry i trwały 10-godzinny makijaż. Zawiera kompleks współdziałających ze sobą składników długotrwale matujących i przywracających naturalną równowagę skóry nawet w warunkach stresowych. Unikalna kompozycja pigmentów doskonale wyrównuje koloryt skóry, maskuje niedoskonałości cery nie powodując efektu maski. Zawarta laktoflawina wpływa na zwiększenie energii komórkowej, stymuluje proces dogłębnej regeneracji i wygładzania skóry. Wzmacnia mechanizmy obronne skóry i sprawia, że jest mniej podatna na czynniki zewnętrze i podrażnienia. Lekka konsytencja fluidu opartego na technologii SoFTBase nie obciąża skóry oraz nie zatyka porów pozwalając jej oddychać. Zawartość fotostabilnych filtrów UVA i UVB zapewnia ochronę przed szkodliwymi skutkami promieniowania słonecznego.
 
Gdzie i za ile: głównie w aptekach, np. SuperPharm, ok. 39zł / 30ml
 
 
Moja opinia:
W tej linii dostępne są trzy kolory - Ivory to oczywiście najjaśniejszy.
Opakowanie to wygodna "buteleczka" z pompką, baaardzo praktyczna i do tego ładna. Wygląd zewnętrzny zdecydowanie na plus. Z pompki można jednorazowo wydobyć maleńką ilość podkładu, ale i taką, która wystarczy na całą twarz. Konsystencja jest dość gęsta, mocno kremowa, umożliwia dość gładkie nakładanie na twarz.
W pierwszej chwili po zetknięciu fluidu ze skórą, uderzył mnie mocno żółtawy kolor. Zaaplikowałam równomiernie, a po paru minutach kolor był już znacznie bardziej naturalny. Nie podkreślił suchych skórek ani minizmarszczek w okolicach oczu, ale było widać, że jednak COŚ na twarzy mam, a także czułam fluid na skórze. Nie jest to jakieś wybitnie upierdliwe wrażenie, bo efektu maski zdecydowanie nie ma, ale też nie dzieje się tak, że podkład staje się częścią skóry. Niestety nie zauważyłam też, żeby fluid matowił - a może wręcz przeciwnie. Przyznaję, że nigdy nie czekałam zbyt długo, a wiem, że niektóre podkładu uzyskują mat np. po parudziesięciu minutach - w przypadku tego podkładu zawsze po min. pół godziny aplikowałam puder. I w tej sytuacji można podkład uznać za "matujący", bo z jednorazowym dodatkiem pudru utrzymuje twarz matową do wieczora. Krycie jest całkiem niezłe, na pewno ładnie wyrównuje się koloryt cery i chyba nie ma mowy o jakichkolwiek smugach. Niestety zauważyłam też, że pod wieczór podkład ten zaczyna nieco ciemnieć - nie jest to duża zmiana, ale dla mnie widoczna, choć nie sądzę, żeby ktokolwiek inny zwrócił na to uwagę.
Podsumowując, fluid ten jest... hmm... średni. Ma parę wad, parę zalet, trudno mi ocenić, czy go polecam - to zależy, jakiego podkładu tak naprawdę Wy szukacie :)

środa, 15 lutego 2012

Rusza polski GlossyBox!

Taaak, dobrze widzicie!
Ruszyły dziś zapisy na nowe pudełko, na które czekałam z niecierpliwością i wiem, że nie byłam w tym sama! :D Glossy Box to najpopularniejsze tego typu pudełko za granicą :)
   
Kosztuje 49zł, zamawiać możecie tutaj:
I co, zamierzacie zamówić? :D
KissBox nas niestety ostatnimi czasy mocno rozczarowuje, nie żałuję, że nie udało mi się go zamówić, ale co do GlossyBoxa jestem nastawiona baaardzo optymistycznie :)

Na ratunek orlicowym włosom! - po 5. miesiącu...

OK, to będzie najkrótszy post w historii tego bloga, jeśli chodzi o "włosową aktualizację".
Po prostu dlatego, że nie mam o czym pisać. Włosy stanęły w miejscu, nie rosną za bardzo, nie wypadają bardziej niż ostatnio, nic się z nimi nie dzieje. A do mojej pielęgnacji dołączył tylko jeden kosmetyk...
Ale po kolei...

     
Długość z przodu: 37 cm
A było:                                                                                                                     
   
Nie ma szału, jeśli chodzi o ich wzrost. Nie widzę zbyt dużej różnicy, choć na zdjęciu z profilu wygląda to inaczej - pewnie przez to, że na aktualnym zdjęciu mam na sobie "puchaty" luźny golf, na którym włosy leżą. Wg miarki urosły o 1,5cm, ale już jakiś czas temu przestałam wierzyć tym pomiarom - nigdy mi nie wychodzą tak samo, więc proszę traktować je z przymrużeniem oka ;)



 
Nie będzie tym razem zdjęcia z ilością wypadających włosów - raz, że zapomniałam go cyknąć, dwa, że nie ma sensu, bo ilość ta jest znikoma, jak ostatnio ;) Nie stosuję na chwilę obecną żadnych "wspomagaczy" do włosów wypadających, ale są one w pogotowiu, w razie jakby z jakiegoś powodu sytuacja się pogorszyła.

Jak pisałam, w mojej pielęgnacji przybył tylko jeden produkt, mianowicie migdałowy olejek do włosów Dabur Vatika. Na razie zbyt mało razy go użyłam, żeby wydawać opinię, ale pierwsze wrażenia są raczej mieszane. Postaram się jednak w najbliższym czasie wziąć go szczególnie pod lupę i za jakiś czas napisać Wam parę zdań na jego temat :)

A na razie - na razie ;)
W najbliższym czasie ogólnie zmniejszy się tymczasowo ilość postów, bo szykuje mi się wyjazd, no i w przyszłym tygodniu planuję pomieszkać u Ukochanego, a tam gorzej będzie z dostępem do bloga ;)

wtorek, 14 lutego 2012

I jak tu go nie kochać...? - Część 4

  
Powinnam dziś opublikować tu aktualny stan moich włosów, ale nie mogę zgrać zdjęć z aparatu - będzie więc jutro ;) A dziś, skoro są Walentynki, pokażę Wam kolejną porcję tekstów mojego Ukochanego :)
Co prawda nie obchodzimy w tym roku Walentynek, ale czemu by nie oddać jakoś ogólnego nastroju ;) To jest ten czas w roku, kiedy w krótkim odstępie czasowym nagromadziło nam się sporo świąt i okazji - 14 lutego - Walentynki, 25 lutego - urodzinki mojego brata / chrześniaka, 27 lutego - nasza piąta rocznica, 1 marca - moje urodziny, 8 marca - Dzień Kobiet... ;) Po prostu nie da się tego wszystkiego obchodzić z pompą ;)
  
Bez dalszego gadania, oto kolejne teksty!
   
♥♥♥ 31 ♥♥♥
Ja – Mama mi dziś kasę oddała.
On – I co kupiłaś...?

♥♥♥ 32 ♥♥♥
Ja – Muszę sobie zalotkę kupić, to coś do podkręcania rzęs...
On – A lokówką jakoś nie możesz?

♥♥♥ 33 ♥♥♥
Późny wieczór, jestem po całym dniu latania...
Ja – W sumie poszłabym jeszcze do sklepu...
On – No to chodź.
Ja – Nieee, już mnie nogi bolą i padam na ryjek.
On – Czyli że co, nie idziemy czy mam Cię zanieść?

♥♥♥ 34 ♥♥♥
Ja –  Kuuurde, miałam zrobić zdjęcia włosów na bloga!
On – Trudno. Zrób mi masaż.

♥♥♥ 35 ♥♥♥
Byłam przed okresem, więc strasznie marudziłam ;) Po paru minutach rozmowy przez telefon mój cierpliwy ukochany miał mnie dość...
On - Kochanie, a mogę zadzwonić później...?
Ja - Później też będę marudzić!
On (płaczliwym tonem) - Ale ja muszę to sobie dawkooowaaać...

♥♥♥ 36 ♥♥♥
Ten sam dzień, dzwoni po paru godzinach...
On – Jesz coś teraz...?
Ja – No, a czemu pytasz?
On – Bo nie warczysz na mnie...

♥♥♥ 37 ♥♥♥
Pan i Władca wspomniał coś, że przydałby mu się jakiś zły demon – nie przytoczę dokładnie, bo na pewno bym pomieszała, a wyżej wymieniony uważa, że to bardzo ważne. W każdym razie:
Ja – A taki demon jak ja Ci nie wystarcza?
On – Ty? Demonem? Ty możesz być co najwyżej wróżką, takim Dzwoneczkiem jak z Piotrusia Pana. Tak, Dzwoneczkiem Nienawiści! Albo Bąbelkiem Zagłady!
* Na co dzień czule nazywa mnie właśnie Bąbelkiem ;)

♥♥♥ 38 ♥♥♥
Opowiada mi o jakimś gościu:
On – I on miał takie spodnie jak Ty te od piżamy, tylko takie dwa razy mniejsze, taki rozmiar S...
Cóż, noszę S/M ;)

♥♥♥ 39 ♥♥♥
Mój kochany ma czasem fazę na nielubienie mojego kota, zwłaszcza jak ten zbyt przymilnie łasi ;) Swego czasu właśnie kot się wyjątkowo natrętnie ocierał, mruczał itd.
Kot - Miaaau...
On, grobowym głosem - No miał. Ale ucięli.
Kot jest wykastrowany ;)

♥♥♥ 40 ♥♥♥
Jakiś czas temu zmusiłam go do obejrzenia paru odcinków Glee. Kiedy pojawił się Puck (http://vanlaker.files.wordpress.com/2010/05/mark.jpg) usłyszałam lament:
- No nieee, już nawet nie muszę pytać, czy któryś z tych kolesi Ci się podoba... Latino z dobrze wyrzeżbionym brzuchem i klatą, grający na gitarze i świetnie śpiewający. Do tego bad boy. Foch, nie chcę już oglądać!
Było to pół-żartem, ale cały ten jego wywód mnie najpierw zaskoczył, a potem rozbawił do łez :P Zwłaszcza, że w sumie miał rację :P

   
... ciąg dalszy nastąpi... ;)

poniedziałek, 13 lutego 2012

Joko - Ekskluzywna baza pod cienie

Miałam pisać o bazie Virtual, ale ostatnio wpadła mi w łapki nowość od Joko - ekskluzywna baza pod cienie do powiek. I niestety, ale Virtual poleciał w kąt. Kiedyś go Wam zrecenzuję i zrobię porównanie obu baz, ale dziś skupię się na tym cudeńku z Joko :) Nie spodziewałam się, że mogę taki efekt nią osiągnąć!
   
  
Opis producenta:
Baza zyskała nową, bezparabenową formułę oraz kremową konsystencję, dzięki czemu aplikacja jest bezproblemowa. Wprowadzamy też nowy słoiczek, który jest bardziej funkcjonalny i umożliwia swobodne nabranie bazy – również przy długich paznokciach.
  
Gdzie i za ile: wszędzie na stoiskach Joko, 23zł / 5g
   
  
Moja opinia:
Zacznę jak zwykle od opakowania. To szklany słoiczek, solidny, porządnie zakręcany. Wygląda elegancko na półce. Po odkręceniu go widzimy gładką cielistą powierzchnię samej bazy. Pachnie ładnie, delikatnie, mnie ten zapach kojarzy się z różami. Konsystencja jest bardzo zbita, ale po przejechaniu po niej palcem okazuje się kremowa, już teraz wiem, że będzie baaardzo wydajna, chyba nawet wydajniejsza niż baza Virtual, bo wystarczy naprawdę odrobinka nabrana na opuszek palca (taka jak na zdjęciu), by nałożyć ją na całą powiekę. Na skórze właściwie jej nie widać, może tylko nieco rozjaśnia. Rozsmarowuje się gładziutko, nie trzeba wręcz szarpać palcem powieki, jak w przypadku bazy Virtual...
Moja dotychczasowa baza spełniała świetnie funkcję, na której mi zależało - przedłużała znacznie trwałość makijażu, bo bez bazy na moich tłustych powiekach cienie bardzo szybko rolowały się w załamaniach. Nie sądziłam, że mogę oczekiwać od bazy więcej... Byłam więc w szoku, kiedy pierwszy raz nałożyłam cienie na bazę Joko i okazało się, że są 10x intensywniejsze niż zwykle! Z wrażenia przerwałam makijaż i zrobiłam test na dłoni - pomaziałam fragment skóry bazą i nałożyłam cień - na ten fragment i obok. Byłam w szoku, jaki efekt osiągnęłam:
  
   
Niesamowite, prawda? :) Weźcie pod uwagę, że na zdjęciu mam najzwyklejszy "noł-nejmowy" cień, a nie jakieś cudo ;) Na oku również widać było spooorą różnicę :)
Pozostało mi tylko zrobić crash-test tej bazy pod względem trwałości. Nałożyłam więc ją na jedną tylko powiekę, drugą pozostawiając "gołą", a wtedy zrobiłam makijaż. Już od razu było widać, że jedno oko jest zdecydowanie bardziej nasycone, jeśli chodzi o kolory cieni, moja Mama w pierwszej chwili myślała, że pomalowałam tylko jedno.
Oto efekty crash-testu:


Jak widzicie, od początku obie powieki wyglądają inaczej, a z biegiem czasu różnice robiły się coraz większe. Po 5 godzinach widać było, że powieka bez bazy jeszcze bardziej straciła kolory, cienie wyblakły. Po 7 godzinach ich resztki zrolowały się w załamaniu. Na powiece z bazą nic takiego się nie stało. Cienie były nienaruszone, ciągle tak samo nasycone.

Powiem Wam tak - miałam już różne bazy, z ArtDeco i Lumene włącznie. Jak dotąd, w kwestii całokształtu, czyli stosunku jakości do ceny, najbardziej polubiłam się z bazą Virtual. Teraz jednak to Joko wchodzi na pierwsze miejsce - jest 2x droższa niż Virtual, ale i znacznie lepsza. Postaram się za jakiś czas zrobić dla Was ich porównanie. A z bazą Joko nie zamierzam się rozstawać. Nigdy! ;)

Jakich baz używacie najchętniej? Miałyście może styczność z tą nowością od Joko? Jak Wasze wrażenia?

niedziela, 12 lutego 2012

Avon Color Trend - Całuśna szminka Chocolate Kiss

Wiem, że parę dni temu pisałam o szminkach, ale jak już się rozpędziłam, to od razu napiszę Wam o moim niedawnym zakupie, czyli Avonowej szmince z serii Color Trend. Jestem konsultantką Avonu, ale nie zamierzam nikomu mydlić oczu - są lepsze i gorsze produkty Avon, a te z serii Color Trend w większości należą do tych gorszych. Dawno dawno temu miałam jednak szminkę CT i lubiłam ją, choć miałam kilkanaście lat, to była moja pierwsza szminka. Ostatnio w katalogu natknęłam się na promocję na nie i skusiłam się na odcień Chocolate Kiss.
   
   
Opis producenta:
właściwie brak
    
Gdzie i za ile: u konsultanki Avon, zazwyczaj kosztuje poniżej 10zł
   
  
Moja opinia:
Przyznaję od razu, że skusiło mnie opakowanie - "rysunkowe" różyczki, serduszka, wieża Eiffla (niestety, mogę kupić wszystko, jeśli zawiera ten motyw... Nie, nigdy nie byłam w Paryżu i nie jestem w nim zakochana, więc nie wiem, skąd ta mania ;)). No i kształt szminki - ma ona przekrój serduszka :) I niestety wygląd to jej największa zaleta. Szminka jest twarda, więc trochę się trzeba namachać, żeby została na ustach w takiej ilości, żeby było ją widać. Ma ładny zapach, choć dość mocno sztuczny, pachnie nieco czekoladą, tak mi się w każdym razie kojarzy.
Efekt, który daje na ustach to nie jest coś, czego spodziewałabym się po szmince o nazwie Chocolate Kiss - jest bardzo subtelny, szminka nadaje nieco blasku i koloru, którego z bliska właściwie w ogóle nie widać, ale z daleka już da się zauważyć, że usta są nieco bardziej brązowe niż zwykle ;) Właściwie efekt ten mi się podoba, ale spodziewałam się jednak zupełnie innego. Nie zauważyłam też, żeby szminka w jakikolwiek sposób działała na usta - nie nawilża i nie pielęgnuje ich. Mam wręcz wrażenie, że szybciej pod nią pierzchną. Poza tym cały czas czuje się ją na ustach w smaku i zapachu.
Szczerze powiem, że mam dość mieszane uczucia. Z jednej strony dopatrzyłam się wielu wad, a z drugiej jednak na swój sposób mi się podoba. Raczej nie kupię żadnej więcej, bo nawet w ofercie Avonu można znaleźć lepsze szminki.
 
  
Używałyście kiedyś szminek z serii Color Trend? Polubiłyście je?

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...