piątek, 27 września 2013

Mama, tata, mam dwa lata! - KONKURS

Jako, że całkiem niedawno mój blog skończył dwa lata, obiecałam Wam z tej okazji konkurs :)
Nieco spóźniony, ale oto i on!
  
  
Do wygrania są dwa zestawy kosmetyków, takie jak powyżej. Zawierają one:
  • Olay - krem nawilżający na noc
  • Olay - krem nawilżający na dzień
  • Wellaflex - lakier do włosów
  • Wellaflex - pianka do włosów
  • Aussie - odżywka do włosów 3 minute miracle
  • Aussie - odżywka do włosów Miracle Moist
  • Aussie - szampon do włosów Miracle Moist
    
Tym razem konkurs jest dość nietypowy, bo nie tylko na kreatywność, jak do tej pory, ale i na... wiedzę. Konkurs jest z okazji drugich urodzin bloga, więc przygotowałam dla Was zestaw pytań na temat samego bloga i mojej osoby. Może to nieco narcystyczne, ale co tam - ciekawa jestem, ile wiecie, a ile potraficie znaleźć na tym blogu ;)
  
Tak jak wspomniałam, nagrody są dwie. Jedna z nich zostanie przyznana osobie, która zdobędzie najwyższą ilość punktów za prawidłowe odpowiedzi - w przypadku większej ilości takich osób, będzie jakaś dogrywka, zobaczymy jaka ;) Druga nagroda trafi do osoby, która najciekawiej odpowie na "pytanie kreatywne".
Konkurs jest dla osób, które obserwują bloga albo lubią go na Facebooku.

Czekam na Wasze odpowiedzi do 10.10.2013, do końca dnia :)
  
Oto formularz do wypełnienia :)
REGULAMIN KONKURSU
Informacje ogólne:
1. Organizatorem konkursu jestem ja, autorka i właścicielka bloga "Orlica o wszystkim i o niczym". 
2. Fundatorem nagrody jest firma Aussie, Olay i Wella. 
3. Konkurs trwa od dnia 27.09.2013 do dnia 10.10.2013, godz. 23:59.
4. Jeśli nie masz skończonych 18 lat, musisz mieć zgodę rodzica lub opiekuna na udział w konkursie.
5. Konkurs nie podlega przepisom Ust. z dnia 29 lipca 1992 roku o grach i zakładach wzajemnych (Dz. U. z 2004 roku Nr 4, poz. 27 z późn. zm.)
6. Biorąc udział w konkursie automatycznie akceptuje się regulamin i jego warunki.
  
Warunki wzięcia udziału w konkursie:
7. Warunkiem jest publiczne obserwowanie bloga poprzez GFC albo lubienie bloga na FaceBooku
8. Każdy uczestnik może wysłać tylko jedno zgłoszenie.
9. Aby wziąć udział w konkursie należy wypełnić formularz z pytaniami powyżej, tzn. odpowiedzieć na 10 pytań z wiedzy o blogu i na 1 pytanie kreatywne.
   
Wyłonienie zwycięzców i wysyłka nagród: 
10. Zwycięzca z pytania kreatywnego zostanie wybrany przeze mnie.
11. Zwycięzcy zostaną wyłonieni w ciągu 72h od zakończenia konkursu oraz powiadomieni mailowo.
12. Wysyłka nagród jest możliwa tylko na terenie Polski - jeśli mieszkasz za granicą, w przypadku wygranej paczkę mogę wysłać do Twojej rodziny w Polsce.
  
To tyle - życzę powodzenia! :) Nie mogę się doczekać Waszych odpowiedzi ;)

wtorek, 24 września 2013

Mój Toruń - Redberry

Pod koniec sierpnia w Toruniu miało miejsce wydarzenie, na które długo czekałam. 
Otwarto Redberry w jednym z naszych centrów handlowych, w Plazie konkretniej! Cieszę się tym bardziej, że to tuż przy mojej pracy ;) Od kiedy Redberry jest czynne, byłam tam już kilka razy i zawsze byłam zachwycona :)
  
    
Może właściwie powinnam najpierw wyjaśnić, czym jest Redberry? To sieć punktów, gdzie możemy kupić mrożone jogurty z owocami i innymi dodatkami - świetny pomysł na lato, zwłaszcza dla dietujących, bo jogurty są zdecydowanie lżejsze niż tradycyjne lody ;)

Otwarcie toruńskiego Redberry było małym wydarzeniem, więc były i promocje i darmowe porcje o konkretnych godzinach, nie ma się więc co dziwić, że w pierwszych dniach był tu niezły ruch. Muszę przyznać, że połową sukcesu jest tu umiejscowienie punktu. Co prawda Plaza jest chyba najmniej "ludnym" CH w Toruniu, ale Redberry zajęło w niej bardzo strategiczne miejsce - przy ruchomych schodach w centrum Plazy, więc właściwie każdy odwiedzający przynajmniej mija to stoisko :)
  
  
Możemy wybierać spośród mnóstwa dodatków i rodzajów takich przysmaków.
  
  
Ceny może nie są najniższe... No dobra, są dość wysokie, ale myślę, że warto czasem wydać więcej kasy na taki przysmak. Sama spróbowałam już kilku rzeczy, raz z Ukochanym, raz z przyjaciółką, raz czy dwa sama ;) Kilka z "dań" uwieczniłam i szybko je Wam zrecenzuję ;)
  
  
Po pierwsze - granola. Cud nad cudami, przepyszne połączenie owoców (do wyboru są dwa zestawy różnych owoców), mrożonego jogurtu, płatków i polewy. Duuużym plusem jest to, że owoce smakują świetnie, jak prosto z grządki czy z sadu, a nie jak te marketowe, kupowane na tony. Taki kubeczek kosztuje ok. 13zł i wygląda niepozornie, ale można się nim najeść i nacieszyć ;) Sam zresztą jogurt jest pyszny - można wziąć mango albo naturalny, ja właściwie zawsze brałam mieszankę obu ;) Smakuje jogurtowo, ale ma konsystencję i oczywiście temperaturę lodów, świetny pomysł na lato! Granola to mój absolutny faworyt w ofercie Redberry :)
  
  
To akurat porcja wybrana przez mojego Ukochanego, który wybrał wersję na słodko - również jogurt mieszany z dodatkiem płatków, ciasteczek Oreo i sosu pistacjowego. Okazało się tak dobrze, że podjadłam mu sporą część ;) Oczywiście tu już nie możemy za bardzo mówić o dietetycznym deserze, ale walory smakowe i tak pozostają! Taka porcja jogurtu, zależnie od wielkości kubeczka i ilości dodatków, kosztuje od 7 do 18zł, przy czym tego największego na pewno bym nie dała rady zjeść :P
  
  
I jeszcze coś godnego uwagi - świeżo wyciskane soki, które "produkuje się" na oczach klientów. W tym przypadku to kiwi + brzoskwinia + pomarańcza - niesamowicie orzeźwiające połączenie. Wiadomo, że za taką przyjemność musimy też zapłacić odpowiednio - 14zł za małą wersję, 16zł za dużą, ta na zdjęciu to mała. Nie jest to niska cena, ale i tutaj uważam, że warto czasem sobie dogodzić czymś takim ;) W ofercie jest również np. sok marchew + burak + seler, który zawsze mnie kusi i zawsze boję się straszenia swoim uśmiechem p otem :P
  
  
OK, czas kończyć to moje pianie z zachwytu ;) Jeżeli miałabym cokolwiek do zarzucenia Redberry, byłyby to ceny i słaba dostępność - z tego co wiem, na razie jesteśmy jednym z nielicznych miast, gdzie Redberry można znaleźć.
Gdyby ktoś chciał mi zrobić niespodziankę, przypodobać się, podlizać, przekupić, podziękować czy przeprosić za coś, cokolwiek - wystarczy mnie zaprosić na granolę z Redberry, serio! ;)

czwartek, 19 września 2013

My Secret - Letnie pachnące lakiery do paznokci

Czas na recenzję, bo się trochę niekosmetycznie rozgadałam ;)
Dziś mam dla Was parę słów o lakierach, które pochodzą z letniej kolekcji My Secret. Taaak, wiem, że mamy prawie październik, ale wiem też, że kolekcję tę nadal można znaleźć w drogeriach Natura, więc nie czuję się aż tak spóźniona ;) Mowa tu oczywiście o pachnącej czwórce My Secret.
  
   
Jak to zwykle w kolekcjach My Secret bywa - część jest zdecydowanie godna uwagi, część jest mocno przeciętna. Znacie mniej więcej mój gust, więc pewnie wiecie, co będzie w ciągu dalszym, co? ;)
  
  
Lakier 167 Kiwi to mój absolutny faworyt. Ma piękny jasnozielony odcień i urocze czarne matowe drobinki. Wykończenie jest po prostu kremowe, ale te czarne kropeczki zupełnie zmieniają wygląd lakieru. Jak dla mnie mogłyby być nawet większe i lepiej widoczne. Lakier kryje przy dwóch warstwach, ale kusi się o nałożenie i trzeciej, bo jednak tworzy lekkie prześwity, jak widać na zdjęciach powyżej. Schnie szybko, łatwo się rozprowadza, tu nie mam nic do zarzucenia. Wart uwagi jest fakt, że ładnie pachnie - nie powiedziałabym, że kiwi, ale na pewno ładnie, poza tym zapach czułam jeszcze kolejnego dnia po pomalowaniu :)
  
  
Lakier 168 Fruit Cocktail to chabrowy niebieski odcień, choć nie tak intensywny jak typowy chaber. Ma zwykłe kremowe wykończenie, ładnie lśni i kryje idealnie przy dwóch cienkich warstwach. Również pachnie, ale mnie się ten zapach kojarzy bardziej z płynem do płukania tkanin niż z koktajlem owocowym ;) Nie da się ukryć to mocne drugie miejsce na podium - jest śliczny i dobry jakościowo, a do tego tani, w końcu to My Secret :)
  
  
Lakier 169 Candy psuje w tym momencie moją epopeję pochwalną o tej kolekcji. To bardzo pospolity kolory, określiłabym go po prostu jako malinowy, taki jakich pełno. Co ciekawe, to nie on nosi miano "Raspberry" w tej kolekcji. Pachnie faktycznie cukierkowo, ale nietrwale. Kryje przy dwóch warstwach, ale schody zaczynają się przy próbie zmycia, bo odbarwia płytkę i skórki dookoła paznokcia. Wg mnie zdecydowanie nie jest wart uwagi.
  
  
I ostatni lakier - 170 Raspberry, który malinowy wcale nie jest. To czerwień z lekką domieszką różu, również bardzo powtarzalny kolor. Plusem jest to, że kryje bardzo dobrze - na upartego mogłaby komuś wystarczyć już jedna grubsza warstwa, ja na zdjęciach mam dwie. Jeśli chodzi o zapach, cóż, mogę powiedzieć tylko tyle, że pachnie. Ani konkretnie, ani trwale, więc chyba nie ma za bardzo o czym mówić. Ze swojej strony również nie polecam.
   
   
Skusiłyście się na jakieś lakiery z tej kolekcji? Jak Wam się podobają?
Słowo ode mnie - jak zobaczycie w Naturze jeszcze Kiwi - śmiało bierzcie ;)

poniedziałek, 16 września 2013

Los płata figle, czyli kim jest Melkor?

Jeszcze kilka dni temu przy okazji wpisów o przeprowadzce pisałam Wam, że tęsknię strasznie za moimi kotami, Tymonem i Missy, które zostały w domu rodziców. Pisałam też, że pogodziłam się już z myślą, że w najbliższym czasie kota mieć nie będę ze względu na natłok obowiązków. Cóż, najwyraźniej jednak mój los jest na stałe związany z kocim, bo bez kota przeżyłam dokładnie 8 dni, potem pojawił się... Melkor.
  
  
Tak, właśnie - Melkor jest kotem. Ba, moim kotem. A jak do tego doszło?
  
Zacznę może od anegdotki. Kiedyś mój Ukochany powiedział, że jeżeli już będziemy mieć kiedyś kota, będzie on czarny i będzie miał na imię Melkor. Ogólnie jednak był dość przeciwny zwierzakom w domu.
W środę wieczorem, zmęczona po pracy (aż musiałam zwolnić się wcześniej, i dobrze się stało!), odebrałam telefon od Mamy. Powiedziała, że moja siostra, Zuzia, znalazła na budowie jakiegoś zmaltretowanego kota i przywiozła go do domu. Oczywiście w domu rodziców zostać nie mógł, dwa koty, pies, świnki morskie to już aż nadto zwierzyńca, zwłaszcza, że nie wiadomo, co ów nowy kot miał na sobie i w sobie. Dlatego mama zadzwoniła do mnie. Gdy powiedziała, że mają młodziutkiego czarnego kociaka, który jest ranny i wymaga opieki, od razu spojrzałam na Ukochanego i spytałam Mamy, czy kot przypadkiem nie ma na imię Melkor. Oczywiście potwierdziła, więc Ukochany nie miał argumentów - padło hasło "OK, przywieźcie go!" :)
  
  
Po jakimś czasie kot był u nas, okazało się, że faktycznie trzeba go jak najszybciej zawieźć do weterynarza. Szybko poszukaliśmy takiego, który przyjmowałby o tej godzinie (było ok. 21) i pojechaliśmy. Dopiero u weta mogłam zobaczyć kota w pełnej krasie. Okazało się, że faktycznie jest młodziutki, ale nie tak, jak myślałyśmy - ma około roku. Jest czarny z białymi skarpetkami i krawacikiem, a wzdłuż grzbietu ma pasmo długich rudych włosów - jest po prostu przepiękny! Dodatkowo ma ogromne łaputy (większe od Tymona, który jest żbikiem!), więc będzie z niego duuuże kocisko. Pani doktor stwierdziła, że to przynajmniej w połowie kot norweski :) To tyle niestety, jeżeli chodzi o dobre wiadomości. Kot był cały w ranach i strupach, skakało po nim mnóstwo najróżniejszych pasożytów, miał straszne zapalenie spojówek. Od razu dostał trzy zastrzyki, w tym antybiotyk, został odrobaczony, przebadany pod każdym kątem.
  
  
Wróciliśmy z nim do naszego nowego mieszkanka. Od razu było widać, że choć to dziki kot, lgnie do ludzi. Łasi się, chce być głaskany, ciągle mruczy, kładzie się na plecach, chce być głaskany po brzuszku. Właściwie nie opuszcza nas na krok, a jak trzeba go było zostawić samego na kilka godzin - było widać, że się stęsknił, że się bał... Nie trzeba chyba dodawać, jak bardzo jest wygłodniały. Rzuca się na jedzenie wręcz panicznie, musimy uważać, żeby go nie przekarmić
  
  
Aktualnie jest w fazie wychodzenia na prostą. Mniejsze rany mu się już goją, z większymi gorzej, ale ma na to jeszcze czas... Codziennie trzy razy stosuję u niego maść do oczu, żeby poradzić sobie z zapaleniem spojówek, już jest pewna poprawa. Dziś jedziemy do kontroli do weterynarza. 
  
  
Największe rany ma na głowie nad oczami i na karku. Nie wyglądają one najlepiej i szczerze mówiąc nie mogę się doczekać tej kontroli u weta, żeby dowiedzieć się więcej, cóż to takiego i co z tym robić, bo Melkor zostawia krwawe plamy, gdzie tylko się zdrzemnie...
  
  
Jak widzicie, chyba nie jestem stanie mieszkać bez kota i koci świat o tym wie, dlatego przysłał mi swojego przedstawiciela, który postawił moje mieszkanie na głowie - znowu. Nie śpię po nocach, bo kot płacze i bryka, ale nie szkodzi - MAM KOTA ;)
  
Zainteresowane dalszymi losami Melkora? :)

niedziela, 15 września 2013

Cleanic na każdą okazję - waciki, patyczki, chusteczki i więcej chusteczek

Jakiś czas temu zostałam wyposażona w cały zestaw różnego rodzaju kosmetycznych akcesoriów marki Cleanic. Były tu waciki, patyczki do uszu, kilka rodzajów chusteczek, z założenia taka letnia wyprawka na wyjazdy. W sumie zamysł świetny, bo są rzeczy, które zawsze wolimy mieć przy sobie, niekoniecznie w wielkiej pełnowymiarowej wersji, a taki zestaw okazał się praktyczny! Same zobaczcie:
  
  
Zawartość pudełka to:
+ płatki kosmetyczne
+ 2x dezodorant w chusteczce
+ 2x chusteczki nawilżane
+ chusteczki do demakijażu
+ chusteczki do higieny intymnej
+ patyczki do uszu
  
Napiszę parę słów o każdym składniku :)
  
  
Waciki, bądź też płatki kosmetyczne, to małe opakowanie zawierające 30 sztuk. Waciki nie są najlepszymi, jakich używałam, ale są przyzwoite - nie rozdzielają się, choć nie są w żaden sposób złączone na brzegach (a wg mnie powinny być ;)), są grube i dobrze chłoną. Rozmiar mają raczej standardowy, a ich fakturze nie mam nic do zarzucenia - są miękkie i gładkie, nie drapią, jak niektóre tego typu produkty ;)
  
  
Te cudeńka są niezłym zaskoczeniem dla mnie. Nie pocę się nadmiernie, ale dezodorant muszę mieć naprawdę skuteczny, żeby czuć się pewnie przez cały dzień. Właściwie to mam jeden sprawdzony, do którego zawsze wracam, a po tych nie spodziewałam się niczego dobrego. Okazały się rewelacyjne. Pachną ładnie i naprawdę działają - ochrona 12h to nie ściema :) Jedyną wadą jest strrrasznie nieprzyjemne uczucie na dłoniach po użyciu - takie, jakby psiknąć sobie dezodorantem pudrowym w spray'u, mam nadzieję, że wiecie, co mam na myśli. Tak czy owak, do tych chusteczek na pewno powrócę, osobiście wolę wersję Fresh.
  
  
Chusteczki nawilżane zawsze mam przy sobie. Te nie różnią się specjalnie o wielu innych marek, jedyna odmienna cecha to zapach - obie pachną intensywnie i charakterystycznie. Do mnie o wiele bardziej przemawia wersja Clean & Chic, ale w obu przypadkach słyszałam pytanie "Ooo, czym pachniesz?" ;) Opakowania są w porządku, choć jeśli zbyt długo nosimy je w torebce, ryzykujemy, że plastikowe zamknięcie prędzej czy później się odklei, a chusteczki zwyczajnie wyschną - ale tak chyba jest w każdym przypadku tego typu chusteczek?
 
   
Chusteczki do demakijażu mnie niestety rozczarowały. Myślę, że równie dobrze mogłabym zmywać makijaż zwykłymi chusteczkami nawilżanymi, co czasami w ekstremalnych warunkach mi się zdarzało. O ile z delikatnym pudrem czy cieniami sobie radzą, o tyle mocniejszy tusz czy liner, o trwałej szmince nie wspominając, zwyczajnie przerastają ich możliwości. Te chusteczki bardziej rozmazują tego typu makijaż zamiast faktycznie go zmywać. Niestety akurat tego produktu nie polecam!
   
   
Tu dla niektórych może temat tabu, a uważam, że nie powinno tak być - higiena intymna, konkretnie chusteczki do higieny intymnej. Przyznam szczerze, że wyjeżdżając na jakikolwiek wyjazd nie pakuję do kosmetyczki tego typu produktów, po prostu ze względu na oszczędność miejsca. Wolę przez te kilka dni użyć żelu pod prysznic czy czegoś do mycia twarzy. Wiadomo jednak, że warto stosować rzeczy do tego celu stworzone, więc mała paczka chusteczek do higieny intymnej, które faktycznie odświeżają i zapewniają komfort to dobry wynalazek. Nie zajmuje dużo miejsca, a poprawia samopoczucie ;)
   
 
I ostatni produkt z paczki - profilowane patyczki do uszu. Tu powinno nastąpić kolejne wyznanie z mojej strony - mam manię czyszczenia uszu. Prędzej zapomnę o wieczornym myciu zębów niż czyszczeniu uszu. Wiem, że patyczki nie są wg niektórych najzdrowsze, ale uważam, że to kwestia umiejętnego ich stosowania. Te patyczki wyjątkowo przypadły mi do gustu - jedna ich strona jest profilowana (dokładnie widać na obrazku na pudełku), co pozwala na dokładne wybranie czegokolwiek z uszu. Wg mnie wręcz obie końcówki powinny być takie :) Te patyczki również na stałe zagoszczą w mojej łazience.
   
  
To byłoby tyle, jeżeli chodzi o letnie produkty Cleanic. Miałyście okazję używać któregoś nich? Lubicie tego typu różne chusteczki i akcesoria higieniczne?

czwartek, 12 września 2013

L'Oreal Elseve - Eliksir odżywczy do włosów

Może pamiętacie, że ostatnio przy recenzji świetnego tuszu L'Oreala uznałam, że moje uprzedzenia do tej marki były bezzasadne. Cóż, właściwie nadal tak uważam, ale tym razem trafiłam na inny produkt L'Oreal, tym razem z Elseve, który już nie rzucił mnie na kolana. Zainteresowane?
Zapraszam do czytania :)
   
  
Opis producenta i skład:
   
Gdzie i za ile: wszędzie, ok, 50zł / 100ml
 
Moja opinia:
Eliksir kupujemy w szklanej butelce z plastikową pompka. Opakowanie to jest ciężkie i nie polecam stawiania go na brzegu półki, ale trzeba mu przyznać - jest wygodne i praktyczne. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić to brak jakiegoś przykrycia dla pompki - bałabym się przenosić ten eliksir w kosmetyczce, bo łatwo pompkę przekręcić i nacisnąć zupełnie przez przypadek.
Eliksir składa się z olejków, ale w konsystencji przypomina bardziej jedwab do włosów. Używam jednej albo dwóch dawek na włosy, a wiecie, że mam dość długie. Na włosach zachowuje się OK, tzn. nie obciąża ich jakoś specjalnie, ale strasznie nie lubię efektu, który pozostaje na dłoniach, jak właśnie po jedwabiu, zawsze muszę natychmiast i dokładnie umyć ręce. A jak z działaniem?

 
Zazwyczaj stosowałam ten eliksir na umyte, ale już prawie suche włosy. Wtedy wyglądały jak po zwykłym użyciu szamponu, ale gdy wyschły do końca widać było, że coś jednak na nie dodałam. Miejscami włosy były posklejane, ale nie był to raczej rażący efekt, bez większego problemu można było rozplątać. Niestety zauważyłam też, że od kiedy zaczęłam używać tego eliksiru, włosy znacznie szybciej zaczynają mi się przetłuszczać - a nawet gdy go nie stosowałam, musiałam myć codziennie. Przyznam szczerze, że nie udało mi się przeprowadzić solidnej kuracji. Nie stosowałam go na tyle długo, żeby uznać, czy cokolwiek działa na włosy - zresztą jak dotąd żadnego takiego działania nie zauważyłam. Niestety za bardzo wpływał na pogorszenie się wyglądu świeżo umytych włosów, które umyte rano, pod koniec dnia już wyglądały tragicznie.
Tym razem jestem więc na "nie", zwłaszcza za taką cenę. Wolę jednak pozostać przy moich zmywanych olejach i przy ziołowych wcierkach - do których notabene muszę w końcu powrócić ;)
   

Używałyście tego typu eliksirów? Jak się u Was sprawdzały?

(Na dniach będę miała dla Was ciekawego newsa ;))

poniedziałek, 9 września 2013

Orlicowe gniazdko - Już na swoim :)

Od wtorku jestem już na swoim. Przewiozłam wszystkie rzeczy, zorganizowałam się w nowym mieszkanku, teraz staram się zadomowić ;) Właściwie czuję się tu już jak u siebie, ale np. sypiam jak w obcym miejscu - kwestia przyzwyczajenia się. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem niesamowicie szczęśliwa, mając swój kącik, nawet jeżeli ten kącik to 36m2 na czwartym piętrze na blokowisku :)

Przedstawiam mój uroczy widok z kuchennego okna:
 
   
Wprowadzałam się do w pełni wyposażonego mieszkania, ale oczywiście w miarę "zamieszkiwania" okazywało się, że brakuje coraz to nowych rzeczy. Ostatecznie wydałam już kupę pieniędzy (a to dopiero początek!) na różne pierdółki do kuchni itd, ale z każdą wydaną dyszką czułam się jeszcze lepiej - wyposażałam swoje gniazdko!

  
Kupiłam łazienkowy zestaw naczyń na szczoteczki, mydła itd., gąbki, myjki, cuda do mycia naczyń, miski do mieszania (po robieniu muffinek w starych garnkach musiałam ;)), łapawice, papilotki, miski i wieeele innych. Zaadoptowałam też słoiki po balsamach do ciała (oczywiście oczyszczone odpowiednio) do kawy i herbaty - na największym zdjęciu - prawda, że ładnie wyglądają? :) Kuchnia i łazienka są coraz bardziej moje i coraz chętniej tu mieszkam. 
  
A wiecie, jaka to przyjemność mieć pseudo-toaletkę w łazience?
  
   
Wszystko w jednym miejscu, z wygodnym lustrem, obok szufladki z całą kolorówką... Uwielbiam ten kącik, choć może to teraz zalatywać próżnością :P Przyznam szczerze, że dzięki tej łazience znowu o siebie zadbałam - w ostatnim czasie trudno mi było znaleźć chwilę dla siebie, na małe spa - ba, nawet kremów do twarzy prawie nie używałam! Teraz na wannie mam cały wybór płynów i soli do kąpieli (w domu rodzinnym nie miałam na to miejsca), więc liczę, że i zużycia będą szły sprawniej ;)
  
I jeszcze coś, o czym zawsze marzyłam, co wyda Wam się dziwne - szafa z wieszakami:
  
  
Pewnie zdecydowana większość takie szafy posiada - mi do tej pory jakoś nie było dane ;) Teraz miałam niesamowitą frajdę z wieszania moich sukienek i innych ciuchów na wieszakach - nagle uznałam, że zdecydowana większość mojej garderoby powinna wisieć, a nie leżeć złożona, ale na to nie pozwolił metraż szafy i ilość wieszaków :P Łapię się na tym, że otwieram tę szafę i po prostu przesuwam wieszaki, podziwiając wiszące tak ubrania - głównie sukienki właśnie. Jestem dziwna? ;)
  
A żeby nie było zbyt pięknie - nadal mam kilka kartonów z różnymi drobiazgami do rozpakowania, a zupełnie nie mogę się za to zabrać...
  
  
Na koniec jeszcze pochwalę się wypiekiem - piekarnik otrzymał już chrzest bojowy i choć pierwszy raz piekłam w gazówce, myślę, że taki rodzaj będzie mi bardziej odpowiadać, bo muffinki wyszły lepiej niż kiedykolwiek:
  
   
Zaraz zapewne pojawią się pytania o przepis, bo to te "słynne" czekoladowo-śliwkowe muffiny, które obiecałam Wam już pewnie z rok temu... Powiem tak - przepis mogę napisać, ale tym razem bez zdjęć krok po kroku, bo aparat odmówił posłuszeństwa. Co Wy na to? :)
  
Wiem, że sporo z Was teraz też zmieniało swoje miejsce, więc zapytam - jak tam Wasze przeprowadzki?
 
Wybaczcie to moje pianie z zachwytu nad tym mieszkankiem, ale nie da się ukryć - nie sądziłam, że będę tak szczęśliwa po przeprowadzce :) Jeszcze tylko stałego współlokatora w postaci Ukochanego brakuje - na razie ze mną pomieszkuje, nie mieszka.

sobota, 7 września 2013

Original Source - Letnie żele pod prysznic Seasonal Edition

Hej, dziewczyny (i chłopaki! ;))!
Nie, nie zapomniałam o Was, w tej chwili jestem już w końcowej fazie rozpakowywania się w nowym mieszkanku, zadomowiłam się już na tyle, że dziś pierwszą noc udało mi się w pełni przespać ;)
Przychodzę więc do Was z recenzją, która powstała wspólnym wysiłkiem mojej blogowej siostry - Sandry, czyli Seraphine, oraz moim. Jest to recenzja, na którą część z Was czeka od dawna, bo dotyczy ona dwóch nowych limitowanych żeli pod prysznic od Original Source - kaktusowego i ananasowego :) Może to i letnia edycja, a mamy wrzesień, ale mnie nie przeszkadza to jeszcze w delektowaniu się letnimi zapachami. Zapraszam do czytania!
  
  
Żele dostępne są w Rossmannach i kosztują ok. 9zł (często w promocji) za 250ml.
  
Najpierw zajmijmy się może żelem Golden Pineapple, który opisała dla Was Seraphine.
  
   
Opinia Seraphine:
Ananas to mój ulubiony owoc. Naprawdę, nie ma nic lepszego niż ten świeżo obrany ze skórki, pokrojony na małe kawałki owoc. Potrafię go w takiej postaci zjeść całego, nie mając potem wyrzutów sumienia. Kocham go i już! Orlica dobrze zna moje upodobania, skoro zaproponowała mi, bym zajęła się recenzją żelu o właśnie takim zapachu.
OS o zapachu ananasa to seria limitowana - letnia. Mam jednak niemałą nadzieję, że zagości na stałe na rossmannowskich półkach, inaczej będę zmuszona wykupić cały zapas :) Szkoda natomiast, że OS nie sprzedaje już tych żeli w korkach-niekapkach. Nietrudno przez to wylać żel w torebce, albo zostawić niedomknięty na wannie.Konsystencja produktu jest standardowa, nie za rzadka nie za gęsta. Ładnie się pieni - no i ten zapach. Dla takiego zapachu skłonna jestem pobić ;) Wiecie pewnie jak pachnie taki świeżo pokrojony, lepki od soku ananas? Nie ten z puszki, pełen cukru i sztucznego syropu. Taki dojrzały, soczysty owoc. Jeśli nie kojarzycie zapachu - warto przejść się do Rossmanna i po prostu powąchać ten żel. Zapach dla mnie jest idealnie uchwycony - aż chce się zjeść. Niestety zapach nie utrzymuje się na skórze tak długo, jakbym sobie tego życzyła. Ale może to i dobrze, nie chciałabym żeby mi zbrzydł.
Dla kogo jest ten żel? Dla każdej z nas, która lubi letnie, intensywne kolory i zapachy, ponieważ ten do delikatnych zdecydowanie nie należy. Jeśli jeszcze w październiku znajdziesz go na półce - warto wypróbować, bo gwarantuję. że przypomni Ci się lato! 
  
A co o wersji kaktusowej mam do powiedzenia ja? :)
  
 
Moja opinia:
Pamiętacie smak i zapach tymbarkowego soku kaktusowego? Dodajcie do niego odrobinę czegoś czerwonego (mam nadzieję, że nie tylko ja klasyfikuję zapachy kolorami i będziecie wiedzieć, co mam na myśli ;)) i macie już ten właśnie zapach. Jest niesamowicie oryginalny, jak na Original Source przystało, i raczej nie do pomylenia, chociaż akurat samej guarany raczej bym nie rozpoznała. Żel ma charakterystyczne opakowanie, niestety bez silikonowego niekapka - mój sposób na to to po prostu przekładanie niekapków ze starych opakowań żeli OS.
Nieco zaskoczyła mnie konsystencja tego żelu - jest dość rzadki, ale galaretkowaty. Właściwie nie jest to ani wadą, ani zaletą, wydajność żelu pozostaje bez zmian, czyli na dobrym poziomie. Pieni się dobrze, nadaje się też jako płyn do kąpieli - potrafi spienić wodę w wannie. Wadą za to jest to, że zapach raczej nie pozostaje na ciele - szkoda, bo chętnie bym tak pachniała na co dzień, proponuję order uśmiechu dla osoby, która stworzy taki balsam do ciała albo perfumy, ewentualnie mgiełkę do ciała ;) Jakieś pomysły?
Podsumowując, powiem tak: nie jest to mój ulubiony OS, bo nic nie przebije mięty i limonki i wersji czekoladowych, ale spośród ostatnich limitek ta wersja spodobała mi się najbardziej, nie obrażę się, jeżeli Original Source pozostawią ją w stałej ofercie :)
  

I na koniec zdjęcie baaardzo pasujące mi tutaj - czyli nasze "drinki" (radler z syropem miętowym) o kolorach takich jak omawiane przez nas żele, w towarzystwie jednego z dwóch najkochańszych kotów na świecie - Missy :)
  
  
Używałyście limitowanych letnich żeli OS? Jakie są Wasze wrażenia? :)

(To post nr 666!)

wtorek, 3 września 2013

Gwoli wyjaśnień...

 
Mam nadzieję, że powyższe zdjęcie tłumaczy dobrze moją nieobecność tutaj ;) Dziś czeka mnie ostatni etap przeprowadzki, dzisiejszą noc spędzę już w nowym mieszkaniu :) Przede mną mnóóóstwo roboty, ale myślę, że warto!
Powrócę z jakimś wpisem za parę dni - kiedy się ogarnę i kiedy założą mi internet w nowym gniazdku, wtedy również napiszę trochę więcej o samej przeprowadzce, mieszkaniowych gadżetach itd. :)

Do przeczytania!
Trzymajcie za mnie kciuki ;)

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...