piątek, 30 grudnia 2011

Avon Planet Spa - Maseczka błotna z minerałami Morza Martwego + wyprzedażowe łupy

Ostatnio mało kosmetycznie tutaj, więc dziś czas na recenzję ;) Wiem, że wiele z Waz niechętnie patrzy (albo nie patrzy w ogóle) na posty o wypiekach, herbatach, tekstach mojego faceta czy o czymkolwiek niekosmetycznym, ale ja lubię sobie co jakiś czas dla odmiany napisać o czymś innym ;) Można więc powiedzieć, że to już "babski" blog, a nie stricte kosmetyczny. 
Na dziś więc mam dla Was recenzję jednej z moich ulubionych maseczek - słynnej błotnej z serii Avon Planet Spa. Uwielbiam zresztą wszystkie maseczki z tej serii, ale ta jest moim faworytem jak na razie :)
   
  
Opis producenta:
Bogata maska o kremowej konsystencji głęboko penetruje pory, by usunąć wszelkie zanieczyszczenia oraz suche, martwe komórki naskórka. Wyrównuje koloryt, wygładza i pomaga pozbyć się toksyn. Dzięki niej cera jest zdrowa, jędrna i pełna blasku. 
  
Gdzie i za ile: u konsultantki Avon, cena regularna to 29,90zł / 75ml, ale często można ją kupić np. za 9,90zł, więc warto czekać na odpowiednią promocję ;)
   
Skład:
   
Moja opinia:
To już chyba trzecia tubka tej maseczki i już się kończy, a to już coś musi oznaczać - mi kosmetyki schodzą w baaardzo wolnym tempie, bo zwykle używam po kilka z danego rodzaju - naprzemiennie ;) Do tej maseczki jednak będę pewnie wracać zawsze, dopóki jest w ofercie Avonu ;)
Maseczka zamknięta jest w bardzo estetycznej szarej matowej tubce - ogólnie uwielbiam szatę graficzną opakowań serii Planet Spa. W tej pod światło jesteśmy w stanie zobaczyć, ile produktu zostało w opakowaniu, ale trudno to jednak określić, bo maseczka jest na tyle gęsta, że nie spływa w dół opakowania, tylko gromadzi się na ściankach. Po "wykończeniu" tubki, warto ją rozciąć - w środku znajdzie się jeszcze dość maseczki na 3-4 użycia ;)
Sama maseczka jest bardzo gęsta, jak już pisałam, ma kremową konsystencję, a zapach powala na kolana - niektórym może się nie podobać, ale mnie odpręża już właśnie sam ten zapach, kiedy mam tę maseczkę na twarzy. Pachnie tak... błotniście :P Taki ziołowy zapach, ale z nutką czegoś morskiego ;) Bardzo trudno jest go opisać. Po nałożeniu na twarz nawet cieniutkiej warstwy, całą buzię mamy szaro-niebieską, bardzo łatwo się rozprowadza, nie ma też większych problemów ze zmyciem jej. Po zmyciu okazuje się, że nasza cera nagle zrobiła się super odżywiona, odprężona i gładziutka. Działanie oczyszczające też jest zauważalne, ale w pierwszej chwili jednak zwracamy uwagę właśnie na poprawioną kondycję cery. 
Maseczka jest wydajna, dość tania, przy odpowiedniej promocji i zdecydowanie godna polecenia - uwielbiam ją i wiem, że nie jestem w tej opinii osamotniona :)
Za jakiś czas napiszę Wam też o maseczce peel-off z białą herbatą z tej serii :)
   
   
Dziś niestety bez mojego "uroczego" zdjęcia w maseczce, wybaczycie mi tym razem? ;) Może z czasem je dodam, ale na razie nie miałam za bardzo czasu, żeby nakładać maseczkę, bo ciągle gdzieś latam - np. na Sylwestra muszę upiec 4 albo 5 blach różnego rodzaju muffinek i ciasto, uzbierało się trochę zamówień od rodzinki mojej i Pana i Władcy ;)
Ale znalazłam ostatnio trochę czasu, żeby wybrać się na wyprzedażowe łowy! Poszukiwałam czegoś ciepłego - sweterka czy jakiejś dłuższej marynarki. Niestety, wszystkie marynarki jakie widziałam były krótkie i się błyszczały, a ja chcę matową ;) Więc kupiłam dwa sweterki :)
   
Ten pierwszy jest w kolorze rozbielonego fioletu (jak jagódki ze śmietaną, om nom nom! :3) i kupiłam go w Reserved za 49,90zł zamiast 89,99zł ;) Baaardzo się już z nim polubiłam, jest cienki, ale bardzo ciepły i przyjemny. Swoją drogą kiedyś nawet nie wchodziłam do Reserved, mówiąc, że tam są ciuchy bardziej dla mojej mamy niż dla mnie. Nie wiem, czy teraz zmienił się tam charakter asortymentu, czy ja "dojrzałam", ale coraz więcej ciuchów stamtąd mi się podoba ;)
Drugi zakup jest ze sklepu Tally Weijl, który od razu polubiłam, mimo kiczowatego wystroju i muzyki ;) Ciuszki tam mają ładne, dość dobre jakościowo i całkiem tanie, w każdym razie tańsze, niż bym się spodziewała. Ten ciemnoszary sweterek dorwałam na wyprzedaży za 39,99zł zamiast 59,99zł. Był ostatni w moim rozmiarze, więc cieszę się bardzo. Jest bardzo mięciutki i aż miło się go nosi :)
   
I jak Wam się moje drobne łupy podobają? 
I co Wam się udało upolować w szale wyprzedaży? :)

czwartek, 29 grudnia 2011

Orlica piecze! #2 - Jabłkowe muffinki

Wiem, że ostatni przepis też był z jabłkami, nie oznacza to jednak, że jestem jakąś straszną fanką tych owoców ;) Po prostu teraz czułam, że MUSZĘ upiec coś z nowej książki z muffinkowymi przepisami, a chyba tylko do tych jabłkowym muffinek miałam skompletowane składniki ;) I bardzo dobrze się stało, bo okazuje się, że ciacha te wyszły naprawdę przepyszne, choć nie spodziewałam się takiej rewelacji :)
   
  
Przepis wzięłam z książki, którą znalazłam pod choinką: "Muffiny: Małe, ale za to przepyszne". Oczywiście jak to ja, musiałam go przerobić po swojemu, więc dziś chcę zaprezentować Wam już 'moją' wersję. A przy okazji muszę Wam powiedzieć, że blachy do muffinek to genialny wynalazek :D Do tej pory piekłam w papilotkach powkładanych do metalowych foremek na babeczki, ale miały one inne kształty, więc muffinki wychodziły... cóż, brzydkie ;) Tutaj już na blaszce rosną ładnie w górę, łatwo się wyjmują i wyglądają baaardzo apetycznie :)
  
Poniższy przepis zawiera składniki na 14 muffinek.
   
Czego więc potrzebujemy?
  • oczywiście blachy z papilotkami
  • 250 g jabłek (świeżych pokrojonych w kostkę albo takich jak moje)
  • 2 łyżki soku z cytryny (pominąć w przypadku jabłek ze słoika)
  • 250 g mąki
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • pół łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1 jajko
  • 125 g cukru
  • 1 opakowanie cukru wanilinowego
  • 80 ml oleju roślinnego
  • 250 g jogurtu naturalnego

 
 Jeśli jabłka chcemy świeże, kroimy je w drobną kostkę i skraplamy sokiem z cytryny. W jednej misce mieszamy mąkę, proszek do pieczenia i sodę oczyszczoną, a w drugiej rozmącamy jajko, mieszamy je z cukrem, olejem, jogurtem, cukrem wanilinowym i jabłkami.




Teraz dodajemy składniki mokre do suchych. Mieszamy szybko, ale dokładnie i delikatnie, nie wolno nam też miksować (co jest dość oczywiste, ale warto zaznaczyć ;)). Ciasto nie wygląda może apetycznie, ale pachnie zachęcająco ;)







Gotową mieszaninę składników przekładamy do formy z papilotkami. Wychodzi ona gęsta, więc nie da się po prostu przelać - trzeba przekładać łyżką. Wg przepisu powinno się wygładzić ciasto na powierzchni, ale... po co? :P Raz, że wygładzi się samo, a dwa, że co jest złego w odstających kawałkach jabłuszka? Nie powinny się przypalić...





Piekarnik nagrzewamy do temperatury 180*C lub do 160*C z termoobiegiem. 
Pieczemy muffinki ok. 25-30 minut, zależy, czy wolimy mniej lub bardziej rumiane - ja piekłam ok. 25 minut. Piec powinnyśmy na środkowym poziomie piekarnika, a po upieczeniu trzymać je w formie przez 5 minut, dopiero wtedy wyjąć i zostawić do ostygnięcia.



Teraz pozostało nam już tylko upiększyć nasze muffinki lukrem (ja lukier zrobiłam, mieszając cukier puder z odrobiną gorącej wody), posypką, czymkolwiek zechcecie :) Muffinki te wychodzą mięciutkie, wilgotne i baaardzo smaczne :) Najlepiej jeść je parę godzin po upieczeniu, bo nie są już wtedy takie "paćkowate" ;)

SMACZNEGO! :)





I jeszcze takie małe sentymentalne wtrącenie...
Podoba Wam się fartuszek ze zdjęcia? :)
Mama uszyła go dla mnie 15 lat temu, jak byłam w zerówce, teraz wykopałam go z szafy i... nadal pasuje ;) Co prawda nie chroni już całego ubrania jak kiedyś, ale i tak jest uroczy :D Obstawiam, że nie będę się już z nim rozstawać przy pieczeniu :)

Wybaczcie nieprofesjonalne zdjęcie, nie mam wprawy w słit fociach z lustrem i fleszem :P

środa, 28 grudnia 2011

Sensique Glamour Palette - 102 + 108 (+ makijaże)

Hej! Ostatnio w łapki wpadło mi aż 8 poczwórnych paletek cieni Sensique, postanowiłam je więc Wam dawkować i pokazywać po dwie ;) Na pierwszy ogień dziś idą paletki 102 - brązy - i 108 - morskie niebieskości ;)
 Oto one:
   
   
Opis producenta:
Aksamitne cienie o wyjątkowej formule pozwalającej na wykonanie perfekcyjnego makijażu. Intensywne kolory utrzymują się na powiekach przez wiele godzin. Dostępne 8 kompozycji kolorystycznych w tym 3 nowe: 109 szarości. 110 brązy. 111 fiolety. 
 
Gdzie i za ile: w drogeriach Natura, za 9,99zł
  
   
Moja opinia:
Każda paletka składa się z czterech zbliżonych do siebie kolorystycznie cieni. W większości wykończenie jest satynowe. Cienie są dość miękkie, ale nienajlepiej napigmentowane, niestety. Na powiekach nieumiejętnie nałożone mogą zlać się w jednolitą plamę, choć ja starałam się ich używać tak, by "plama" płynnie przechodziła z jednego koloru do drugiego. Plusem tych paletek jest fakt, że nie osypują się, jak bywało w przypadku cieni pojedynczych tej marki. Trwałość jest zadowalająca, na bazie cienie utrzymują się cały dzień, nie rolują się, choć nieco blakną z czasem. 
   
A teraz trochę praktyki, czyli jak te cienie prezentują się na oczach?
   
Paletka nr 102
Z użyciem tej paletki możemy wykombinować delikatny codzienny makijaż, choć nie ma co liczyć, że ktoś doceni kunszt, bo kolory w zestawieniu wyglądają na powiece dość podobnie. Na górnej powiece mam tutaj wszystkie cztery cienie. Wygląda tutaj, jakbym nie roztarła ich w górę, nie wiem, czemu aparat tak uciął te kolory na zdjęciu. Poza paletką Sensique, użyłam tutaj brązowego linera Kobo w pisaku i tuszu do rzęs Avon SuperShock Max.
  
Paletka nr 108
Te cienie w paletce wyglądają na bardziej morskie niż na oku - na powiece te delikatne zielone nutki giną i zostają same błękity. Najjaśniejszy, ten matowy, znika z powieki zanim skończy się robić makijaż... Pozostałe zachowują się lepiej, ale nieco zlewają się ze sobą. Właściwie podoba mi się ten makijaż, choć błękity to zdecydowanie nie moje kolory. Poza paletką użyłam tutaj kredki do powiek Oriflame Very Me - Blue Metal i tuszu do rzęs Avon SuperShock Max.

Za jakiś czas zaprezentuję kolejne dwie paletki, jakieś konkretne Was interesują?
TUTAJ znajdziecie pozostałe wersje kolorystyczne.

wtorek, 27 grudnia 2011

Orlicowe święta - choinka, wypieki i... PREZENTY!

Święta, święta i po świętach. Przyznam szczerze, że tak jak nie lubię świąt, tak tegoroczne były bardzo udane! Wigilię spędzaliśmy w dużym gronie, zjechała się rodzina z różnych zakątków Polski, więc było gwarnie, tłoczno, ale rodzinnie i zabawnie. :) No i w związku z takim tłumkiem, pod choinką był też tłum prezentów ;) I właściwie wszystkie trafione, ale to dlatego, że zazwyczaj sama mówiłam wprost, co bym chciała ;) Moje prezenty za to podobały się wszystkim, choć 5letni brat nieco kręcił z początku nosem, bo prezent ode mnie nie miał nic wspólnego z Gwiezdnymi Wojnami, na które teraz ma hopsa ;) Pokazałam mu jednak, jak fajnie gra się w grę ode mnie i już latał zachwycony ;) Mama aż zaniemówiła, jak zobaczyła kupon z Groupona na cały szereg zabiegów kosmetycznych i pielęgnacyjnych - nigdy nie była u kosmetyczki, a zawsze marzyła ;)
Na zdjęciu obok nasza choinka, w tym roku ozdabiana głównie przez młodsze rodzeństwo, więc jest pstrokata, ale taka "swojska" :)

Potraw mieliśmy chyba więcej niż "przepisowe" dwanaście, nawet w tym roku pomyślano o osobach, które nie lubią ryb - czyli między innymi o mnie ;) Opchałam się więc krokietami, pierogami i fasolką po bretońsku ;) Od siebie dodałam piernika z powidłami śliwkowymi i ciastka francuskie, z których ani jedno nie dotrwało do Wigilii, bo zostały pożarte jako paliwo dla nas w trakcie przygotowań ^^
 
Tutaj z kolei dzieła mojego młodszego rodzeństwa - mama upiekła pierniczki, a młodzież je tak uroczo ozdobiła ^^ W efekcie jednym takim ciasteczkiem można się było na amen zasłodzić, ale i tak robiły furorę ;)
   



 W związku z dużą ilością gości, prezentów pod choinką było mnóstwo :) Nawet mój kot Tymon obserwował je podejrzliwie, bo taka góra kolorowych paczek może oznaczać coś niedobrego ;) Swoją drogą, nawet dla niego i dla naszej skretyniałej suczki Lady coś się tutaj znalazło ;)
Ja sama otrzymałam w tym roku więcej prezentów niż podczas trzech ostatnich Wigilii razem wziętych, jest mi więc bardzo miło, bo każdy prezent na pewno mi się przyda (z jednym małym wyjątkiem :P).




A więc, co dostałam? :)  

Dwie świetne książki, na których bardzo mi zależało, mianowicie:
+ "Kobieta na drugim krańcu świata" Martyny Wojciechowskiej - otóż jakiś czas temu przeczytałam pierwszą książkę Martyny i nagle stała się ona moją idolką :) Podziwiam ją na wszelkie możliwe sposoby, jest osobą przemiłą, kontaktową (nawet udało mi się z nią nawiązać bezpośredni kontakt na jej stronie na FB ;)), zabawną i odważną... Zastanawiam się nawet, czy nie przebija mojego podróżniczego idola nr 1, czyli Wojtka Cejrowskiego ;) Tak czy siak, kocham ich oboje!
+ "Muffiny - Małe, ale za to przepyszne" - oto prawie 300 stron pełnych przepisów na bossskie i łatwe w wykonaniu muffinki, które uwielbiam piec! Przed świętami zamówiłam sobie blachy do muffinek, mam nadzieję, że dojdą na dniach i będę mogła zacząć piec! Jak widzicie, już pozaznaczałam sobie tutaj prowizorycznymi zakładkami najciekawsze przepisy, które chciałabym wykorzystać. Dlatego w najbliższej przyszłości spodziewajcie się jakiegoś posta o muffinach i sposobie ich pieczenia ;)
  
Tutaj prezent od Ukochanego :) Nie jestem w żaden sposób uzależniona od muzyki, nie mam już nawet ulubionego gatunku - chyba, że za gatunek uznamy muzykę filmową. Niemniej jednak, od jakiegoś czasu brakowało mi jakiegoś odtwarzacza na dłuższe spacery czy drogę na uczelnię i bałam się, że z braku laku zacznę sama sobie śpiewać :P Na szczęście już nie muszę, bo dostałam dokładnie taką mp3 jaką chciałam - 2GB, opcja shuffle, czopkowo-tamponowy kształt ;) Tylko słuchawki muszę sobie wymienić, bo do tych mam za małe uszy :P
  
Nie mogło oczywiście zabraknąć tu kosmetyków ;) Oto, co tu mamy:
+ wymarzona paletka Sleek nr 2, czyli Monaco :) Na żywo podoba mi się jeszcze bardziej niż na swatchach! Jest śliczna i nie mogę się doczekać, aż ją przetestuję "w plenerze" - na razie siedzę jeszcze w domu i leniuchuję, dziś tylko lecę zobaczyć, co słychać na wyprzedażach :P
+ zestaw Garniera szampon z odżywką - i to jest właśnie ten nietrafiony prezent. Raz, że mam spory zapas kosmetyków do włosów (o czym osoba, która mi to podarowała raczej wie), dwa, że nie używam takich odżywek, trzy, że nie lubię Garniera, a cztery, że Garnier testuje na zwierzętach. No, ale jak już mam, to szampon kiedyś tam zużyję, a odżywkę oddam mamie ;)
+ szampon zwiększający objętość włosów Yves Rocher - słyszałam, że jest dobry, zobaczymy, czy to prawda :) Sama jestem ciekawa. No i pachnie ślicznie, a dla mnie zapach jest ważny w każdym rodzaju kosmetyków, takie moje małe spaczenie ;)
    
W tym roku postanowiłyśmy sobie z kumpelą z uczelni zrobić prezenty, jakieś miłe drobiazgi. Dostałam od niej coś, co bardzo mnie ucieszyło - lawendowy odświeżacz powietrza do pokoju :) Pachnie teraz niemal w całym mieszkaniu ^^ No i butelka jest śliczna, choć nie bardzo udało mi się ją uchwycić... Drugie zdjęcie tutaj to przesłodkie kolczyki-żyrafki od mamy. Przed świętami byłam z nią na Starówce, a tam wstąpiłyśmy na jarmark świąteczny. Znalazłyśmy stoisko z mnóstwem ręcznie lepionych kolczyków z modeliny i wybrałyśmy sobie po jednej parze. Mama schowała je do torebki, a później w domu udawała, że je zgubiła, ale... znalazły się pod choinką ;) Przeurocze, prawda? :)
  
Ostatnimi prezentami są ciepluteńkie grubaśne rajstopki od mojej nadopiekuńczej teściowej, która nawet moją odmę płucną tłumaczyła tym, że za lekko się ubieram ;) Do pewnego momentu ta troska jest miła, później zamienia się w wielkie uprzykrzanie życia ^^ Jest tu też szal, ładny, ciepły i milusi, od razu się polubiliśmy :) Prawie bym o nim zapomniała przy robieniu zdjęć, bo miałam go na szyi ;) Ten prezent w sumie nawet nie wiem, od kogo jest ;) Tzn. poza tym, że od Świętego Mikołaja ;)
  
Tutaj jeszcze mój wigilijny makijaż - nic odkrywczego, bo bardzo podobny już tutaj prezentowałam. Użyłam tu czterech cieni z palety Sleek - Original, linera Kobo i tuszu Avon SuperShock Max.
  
Bardzo ogólnie podsumowując - jestem szalenie zadowolona z tych świąt :) Było kilka zgrzytów w rodzince, ale czy da się tego uniknąć? Raczej nie ;) Atmosfera była świąteczna, choć bez śniegu, zwłaszcza, jak moja mamuśka i jej siostry po lampce wina zaczęły śpiewać chórkiem kolędy... I choć moja mama nazywa się tak, jak pewna sławna piosenkarka, to jednak tej drugiej musiały przypaść w udziale wszelkie umiejętności wokalne ;) Ale przynajmniej było wesoło :D

A jak minęły Wasze święta? Jesteście zadowolone z prezentów? :)

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Fitomed - Płyn do kąpieli Kwiat Lipy

Święta, święta i już prawie po świętach. Staram się powoli wrócić do codziennej rutyny, więc dziś na rozgrzewkę "zwykła" recenzja, a jutro postaram się sklecić posta podsumowującego moje tegoroczne święta - prezenty, choinkę, potrawy ;) Na dziś jednak parę słów na temat kosmetyku, który potrafiłby zepsuć nawet najwspanialszy dzień, mianowicie na temat ziołowego płynu do kąpieli Fitomed... O ile z ich produktów do twarzy byłam bardzo zadowolona, o tyle produkty do kąpieli to jedna wielka pomyłka...
   
   
Opis producenta:
Składniki bioaktywne: mydlnica, kwiat lipy, rumianek prawoślaz, nagietek, substancje nawilżające i osłaniające.
Właściwości: wytwarza łagodną, swoistą dla mydlnicy lekarskiej pianę.
Działanie: zmiękcza wodę, zapobiega wysuszaniu się skóry, odpręża, uspakaja.
Polecany przez dermatologów: dla osób źle tolerujących wodę miejską oraz wysokopieniące preparaty do kąpieli, w celu zapobiegania wysuszania się skóry.
   
Gdzie i za ile: w sklepach zielarskich, 12zł / 300ml
  
Skład:
    
Moja opinia:
Pamiętacie moją recenzję żelu pod prysznic z tej serii? Myślałam, że nie trafię gorzej, ale niestety trafiłam, bo ten płyn jest straszny... Butelka jest bezbarwna, więc ten apetyczny kolorek to niestety sam "płyn". Zapach jest na pewno ziołowo-mydlany, jednak w żaden sposób nie da się tego podciągnąć pod przyjemne ziołowe zapachy, które uwielbiam - to jest dla mnie ziołowy smrodek na bazie mydła - ble. I to jednak nadal nie jest najgorsze - to nic przy konsystencji tego płynu... Nie jest jednolicie ciekły - ma formę glutowatej zawiesiny, budzi bardzo negatywne skojarzenia, a po wlaniu do wanny... rozdziela się na obleśne pływające brązowe skrzepy, które po chwili się rozpływają. Ohyda, za pierwszym razem miałam ochotę wyskoczyć z wanny... Jakby dotąd nie było wystarczająco źle - płyn ten nie wytwarza ani odrobiny piany. 
Przyznam szczerze, że powyższe wady są dla mnie wystarczające, żeby płyn ten wyrzucić, spalić czy zakopać, byle nikt inny się na niego nie natknął. Nie zauważyłam żadnych właściwości pielęgnacyjnych, ale też nie używałam go na tyle dużo, żeby miał okazję się jakoś bardziej wykazać - nie miałam tyle samozaparcia, żeby po raz kolejny wlać to coś do wanny. Tak czy siak - jestem na wielkie NIE. :(
   
   
A nieco optymistyczniej - widziałyście moje małe świąteczne rozdanie? ;)
Jeśli jeszcze nie wzięłyście udziału - zapraszam, link jest w banerze w panelu bocznym :)

sobota, 24 grudnia 2011

ROZDANIE - Znajdź błyszczyk pod choinką!

   
Pora na nowe rozdanie - dziś Wigilia, więc powiedziałabym wręcz, że pora to idealna ;)
Nagrody co prawda skromne, ale za to tym razem aż trzy :D
Wczoraj pytałam Was, które z błyszczyków Sensique Colorful Dream podobają Wam się najbardziej... Teraz będziecie mogły spróbować ich same, na własnych ustach :)

Oto kolory, które macie do wyboru:
 Zaznaczam tylko, że błyszczyki te zostały przeze mnie jedynie oswatchowane na dłoni, więc nie są tak do końca dziewicze ;)
 
Tym razem nie będzie to typowe rozdanie z losowaniem - będziecie mogły się wykazać :)
   
Reguły są proste:
- musisz być publicznym obserwatorem mojego bloga poprzez GFC
- musisz napisać pod tym postem komentarz, w którym podasz:
+  swój adres e-mail oraz nick, pod jakim mnie obserwujesz
+ numer błyszczyka, który chciałabyś wygrać - podaj dwa, pierwszy i drugi typ, na wypadek, gdyby pierwszy został wybrany przez osobę z miejsca wyższego niż Twoje ;)
+ odpowiedź na pytanie: 
Jaki był najmniej trafiony prezent, jaki zdarzyło Ci się znaleźć pod choinką?

Chętnie poczytam odpowiedzi dłuższe niż pół zdania, ale wolałabym też uniknąć esejów ;)

Trzy zwycięskie odpowiedzi wybiorę sama i ustawię je odpowiednio na podium. W wyborze nagrody pierwszeństwo będzie miała osoba z miejsca pierwszego itd ;)
Oczywiście wybrane odpowiedzi opublikuję w poście z wynikami rozdania. 

Czekam na Wasze zgłoszenia do samych fajerwerków, czyli do 31.12.2011, 23:59 :)

A skoro już dzisiaj Wigilia...
 Chciałabym życzyć Wam wszystkiego, co możecie sobie wymarzyć, 
osiągnięcia Waszych wszelkich obranych celów i cierpliwości w dążeniu do nich,
spędzenia Świąt w pogodnej i ciepłej atmosferze, trafionych prezentów pod choinką,
udanego Sylwestra i szczęśliwego Nowego Roku! :*

piątek, 23 grudnia 2011

Sensique - Błyszczyki Colorful Dream

Oho, to chyba pierwsza notka o czymkolwiek związanym z ustami na tym blogu :D Rzadko używam błyszczyków czy szminek, raczej ograniczam się do pomadek ochronnych, choć moje usta i tak są wiecznie poharatane i pozdzierane - zawsze odruchowo zgryzuję suche skórki :( Czasem jednak lubię czymś kolorowym pomaziać usta, ostatnio miałam ku temu okazję, bo w moje łapki wpadło... 7 błyszczyków Sensique ;)
   
   
Opis producenta:
Błyszczyk do ust o nowoczesnej formule zawierającej kolagen i lecytynę ujędrnia. odżywia i pielęgnuje usta. Mikrosfery nadają ustom kasamitną gładkość iświeży. soczysty kolor przez wiele godzin. Dostępne 7 kolorów. 
 
Gdzie i za ile: w drogeriach Natura, 7,99zł / 10ml
   
   
Moja opinia:
Błyszczyki zamknięte są w dość ładnych, prostych opakowaniach ze srebrną zakrętką. Aplikator to tradycyjna gąbeczka, co widać na zdjęciu powyżej. Odkręca się bezproblemowo, opakowanie jest szczelne, a sam aplikator solidny (bo miałam kiedyś błyszczyk, od którego odpadła gąbeczka po pierwszym użyciu ;)). W ofercie jest 7 kolorów, wszystkie je mogę tutaj zaprezentować. Mamy tu beże, róże i czerwienie, choć mi w sumie brakuje jakiegoś typowo bezbarwnego błyszczyka...
     
   
Najbardziej podobają mi się odcienie 300 i 306 - nie sądziłam, że tak dobrze będę się czuć z koralowymi ustami ;) Głównie o tych dwóch kolorach jest ta recenzja, bo ich używałam najwięcej. Pozostałe odcienie tylko oswatchowałam na dłoni, żebyście miały wgląd w to, jak rzeczywiście wyglądają. Błyszczyki te zachowują się bardzo przyzwoicie. Nie sklejają ust, nie świecę się cała dookoła ust po paru godzinach noszenia (co niestety w większości błyszczyków jest u mnie normą...). Pachną bardzo apetycznie, bo gumą balonową, naprawdę aż przyjemnie nakładać je na usta :D Trzymają się całkiem nieźle, no, chyba że w międzyczasie będziemy coś jadły - przy okazji zjemy też cały błyszczyk. Nie zauważyłam, żeby działały jakoś na usta - ani nie nawilżają, ani nie wysuszają dodatkowo. Dla mnie plusem jest fakt, że kiedy mam błyszczyk to nie obgryzuję warg - zawsze to jakaś ochrona ;) 
Teraz jeszcze swatche "moich" kolorów na moich zmacerowanych ustach:
   
  
Dodam tylko, że koralowy na żywo jest intensywniejszy i nieco ciemniejszy. Kryją jednak całkiem nieźle, zważywszy na fakt, że na ustach mam czerwone plamy w miejscach, gdzie zgryzłam skórę - tu ich prawie nie widać. 
Podsumowując - jestem na tak ;) Tanie i dobre błyszczyki, które nie zrobią nam żadnej krzywdy :)

Który z odcieni najbardziej Wam się podoba? Macie któryś z nich? Jakie są Wasze wrażenia? :)

czwartek, 22 grudnia 2011

Przedświąteczny chaos, zakupy, pichcenie ;)

W przedświątecznym zamieszaniu nie mam za bardzo czasu na skupienie się na recenzjach, dlatego dziś postanowiłam napisać chaotycznego posta o niczym - takie też mogą być fajne od czasu do czasu ^^
   
Mam już wszystkie prezenty dla rodzinki, myślę, że każdy się ucieszy ;) Nie będę pisać co i dla kogo, bo a nuż przeczytają ^^ (siostra na pewno czytuje bloga ;)). Sama raczej wiem, co dostanę, bo tak naprawdę kupowałam sobie prezenty sama ;) Ale nie szkodzi, pod tym względem te święta i tak zapowiadają się lepiej, niż w ciągu paru ostatnich lat.
Szkoda tylko, że śniegu nie ma... Za to toruńska Starówka jest przepięknie udekorowana światełkami, aniołkami, zewsząd grają kolędy... *.* Przynajmniej na Starówce czuć klimat świąt ;) Wczoraj wzięłam specjalnie na zakupy aparat, żeby pocykać zdjęcia tych dekoracji, ale nie miałam za bardzo czasu na zabawę w ustawieniach, więc ze zdjęć nic nie wyszło... Oto jedyne, na którym widać coś konkretnego... ;)
   
   
Mam nadzieję, że jeszcze będę miała okazję pocykać porządne zdjęcia tych dekoracji :)
   
Z okazji świąt, mamy na Nowym Rynku jarmark - uwielbiam te stragany z rękodziełem, naprawdę zachwycają... I trudno się czasem na coś nie skusić ;) Ja się skusiłam, choć akurat rękodzieło to nie jest ;)
   
  
Te pierwsze kupiłam właśnie na straganie, kosztowały mnie zawrotną kwotę 5zł :)
Drugie zaś znalazłam w sklepie Pepco, też za 5zł, kupiłam je sobie jako nagrodę po przeżyciu wizyty u dentysty - należało mi się, prawda...? ;) Kolczyki te są w kolorze bardzo brudnego różu, prawie beżu ;) W ogóle odkryłam, że biżuteria z tego sklepu jest naprawdę tania i nie zalatuje tandetą (nooo, w większości ;)), więc pewnie niedługo zajdę tam znowu ;)
   
  
W poszukiwaniu prezentów zaszłam nawet do sklepów typu "wszystko za 4zł" i znalazłam coś dla siebie... rękawiczki :) W dodatku rękawiczki w misie ^^ Od dłuższego czasu marzyły mi się takie rękawiczki bez palców, tzw. "przekupy", a te były tak słodkie, że od razu wzięłam je do kasy ;) Również kosztowały 5zł, a są cieplutkie i milutkie. Tylko w palce zimno, ale ćśśś... ;)
  
    
Zaczęłyśmy już też z mamą świąteczne pichcenie - ja piekę, mama gotuje. Upiekłam na razie pierniki, ale nie pochwalę się, bo na razie są bez zdobień, więc i nie ma czego pokazywać ;) Mama za to pół nocy kleiła powyższe pierożki z pieczarkami - oj, będzie co jeść w Wigilię ;)

Swoją drogą już parę osób mnie pytało, jak zamierzam wytrwać w święta na diecie - otóż żaden problem, bo ryb nie lubię, a stanowią one u nas większość potraw, nawet w pierwszy i drugi dzień świąt, nie tylko w Wigilię ;) Pomarańczy będzie pod dostatkiem, więc będę miała się czym zapchać ^^
   
A tutaj jeszcze tak na zakończenie chaotycznego posta... nasz kochany kuchenny pomocnik, który absolutnie nie ma pojęcia, kto w nocy poobgryzywał brzegi połowy moich pierniczków -.-
   

wtorek, 20 grudnia 2011

Orlica piecze! #1 - Ciastka francuskie z jabłkami

Hej hej ;) Jak zapowiedziałam, zamierzam co jakiś czas publikować tu też jakieś proste przepisy na różne słodkości. Do gotowania mam dwie lewe ręce, ale za to uwielbiam piec, dlatego chciałabym się czasem z Wami podzielić jakimś moim odkryciem :) Tak więc i dzisiaj ;) Ostatnio odkryłam, ile możliwości daje nam gotowe ciasto francuskie. Używałam je już do pieczenia różnego rodzaju ciastek, ale te, o których dziś napiszę, są jednymi z najprostszych, najtańszych i najsmaczniejszych :)
   
   
Otóż mowa o ciastkach francuskich z jabłkowym nadzieniem! 
Moja rodzinka mogłaby pożerać je tonami, dlatego zwykle nie robię z jednego tylko płata ciasta, a z dwóch ;)

A teraz, jak je zrobić? :)
   
Potrzebujemy bardzo niewielu składników:
- 1 jajka (a właściwie samego białka)
- 1 płatu ciasta francuskiego (polecam Biedronkowe za niecałe 3zł, Lidlowego użyłam teraz, ale wydaje mi się, że jest gorsze - bardziej tłuste i zbyt kruche)
- prażonych jabłek (np. ten słoik 900g z Lidla, kosztuje ok. 5zł) - mus jest raczej zbyt rzadki
Całość więc kosztować nas będzie ok. 8zł, przy czym taki słój jabłek wystarczy na 3 płaty ;)
    
   
Najpierw rozwijamy płat ciasta, nie zdejmując go z papieru - to papier do pieczenia, więc potem całość będzie można po prostu przełożyć na blachę. Kroimy płat na 15 kawałków (lub 12, lub 10 ;)), najlepiej kwadratowych, żeby końcowy kształt mógł być trójkątny. Na środek każdego kawałka nakładamy nieco jabłek - tak, żeby dało się je potem zamknąć w środku, zaklejając ciasto.

   
   
Teraz rozbijamy jajko i oddzielamy białko. Żółtko można dać młodszemu bratu na "kogel-mogel" ;) Białko zaś nabieramy pędzlem (wiem, że mój wygląda jak zabytek, ale jest jeszcze po babci i nadal bardzo dobrze nam służy ;)) i smarujemy nim brzegi kawałków ciasta, żeby lepiej się potem skleiły. Ja na tym etapie zwykle zmniejszam ilości jabłek, bo zawsze na początku daję ich za dużo :P
   
   
Teraz składamy nasze ciacha na pół - jeśli nie udało nam się pokroić w kwadraty, nie ma co się męczyć w próbach złożenia trójkąta - złóżcie po prostu na pół, tworząc prostokąt. Jeśli jabłka wyciekają, można wybrać ich jeszcze trochę łyżeczką. Kiedy ciacha są już sklejone, "poprawiamy" jeszcze zagniatając ich brzegi ząbkami widelca - uważajcie, żeby nie przedziurawić ciasta ;) Jeśli widelec będzie się za bardzo kleił do ciasta, rozdzielając je, można zamoczyć go co jakiś czas w wodzie.

   
Na koniec przygotowań, smarujemy jeszcze ciacha białkiem z wierzchu, żeby się ładnie zarumieniły w czasie pieczenia. Bierzemy też wykałaczkę i w obu kątach ciacha przy zgięciu robimy po dwie dziurki, żeby zachować jakąś tam wentylację ;) Tak przygotowane ciacha przenosimy razem z papierem spod spodu na blachę i wkładamy do piekarnika nagrzanego do 220*C. Zwykle w momencie, kiedy zaczynają się rumienić, zmniejszam temperaturę do 200*C.
   
  
  
 
Po ok. 20-22 minutach ciacha są gotowe do wyjęcia (można potrzymać parę minut dłużej, jeśli wolicie bardziej rumiane). Jeśli gdzieś wyciekły jabłka - nie szkodzi, to jest raczej nieuniknione ;) Teraz przez kilka minutek trzymamy zwabionych zapachem domowników z dala od blachy...




Kiedy ciacha ostygną przekładamy je na talerz i serwujemy dodatki - cukier puder, posypkę, lukier, miód, co kto woli. Ja zwykle zostawiam bez niczego, ew. posypuję cukrem pudrem (jak dziś) albo smaruję lekko miodem - same jabłka są dość kwaskowate, więc warto jakoś dosłodzić te ciacha.

Voila, smacznego! :D



Dajcie znać, jeśli zrobicie ciacha wg tego "przepisu", chętnie dowiem się, jak Wam wyszły i czy też zrobiły taką furorę jak u mnie!
Zainteresowane kolejnymi przepisami? :)

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Avon Anew Clinical - Krem modelujący sylwetkę + coś do poczytania

Jako, że już prawie 3 tygodnie (taaak, to bardzo duży sukces jak dla mnie ^^) regularnie ćwiczę, uznałam, że dobrze będzie wesprzeć działanie ćwiczeń jakimś kosmetykiem. Sięgnęłam więc po krem Avon Anew, który od paru miesięcy leżał na półce smutny i osamotniony ;) Dziś napiszę Wam o nim parę zdań :)
   
   
Opis producenta:
 Zaawansowany kosmetyk, który działa jak zabieg liftingujący, nadając skórze jędrność i wyszczuplający sylwetkę. Nowy krem tworzy napinającą siateczkę w oparciu o ShapeWear Technology*, dzięki czemu pomaga ujędrnić powierzchnię skóry oraz pobudza produkcję kolagenu i elastyny, widocznie uelastyczniając skórę oraz stymuluje produkcję włókien skóry przez co wzmacnia łączność między jej warstwami, poprawiając jej jędrność w 4 strategicznych miejscach:
1. na brzuchu 2. na pośladkach 3. na biodrach 4. na udach
Zaraz po zastosowaniu pozostawia uczucie napięcia i ujędrnienia skóry.
  
Gdzie i za ile: u konsultanki Avon, cena regularna to 85zł / 150ml, ale zwykle można kupić za o wiele mniejszą kwotę :) 
  
Skład: niestety musiał być na kartoniku, który wyrzuciłam, w necie też nie mogę znaleźć...
   
     
Moja opinia:
Przyznam szczerze, że w życiu bym tego kremu nie kupiła sama z siebie - cena jest dla mnie powalająca. Dostałam go jednak jako jakiś prezent dla konsultanki od Avonu i zaczęłam używać. Z początku mi się nie spodobał, ale potem zaczęłam zauważać efekty :) Ale po kolei.
Opakowanie to srebrno-biała tuba, zamykana na zatrzask i na tym zatrzasku stawiana. Jej pojemność to 150ml, czyli właściwie dość mało, zwłaszcza, za taką cenę, ale to uroki "luksusowych" kosmetyków. Sam krem ma dziwną, nieco ciągnącą się konsystencję, jest średnio gęsty i ma miodowy kolor. Zawiera też złote drobinki, co dla mnie jest raczej wadą - smaruję się nim zwykle po ćwiczeniach i specjalnie muszę lecieć do łazienki, żeby zmyć z dłoni te drobinki, bo doprowadzają mnie do szału :P Krem może też nieco pobrudzić bieliznę. Zapach jest przyjemny, nie pachnie niczym konkretnym, ale na pewno nie śmierdzi. 
   
   
Co do działania - po posmarowaniu nie ma niestety efektu schłodzenia czy rozgrzania skóry - niestety, bo lubię ten efekt, mam wtedy wrażenie, że kosmetyk działa od razu ;) Owszem, czuję, że skóra jest bardziej napięta, ale i tak brakuje mi tego chłodzenia/rozgrzewania. Krem rozprowadza się łatwo, wchłania dość szybko. Przy regularnym stosowaniu, przy regularnych ćwiczeniach, naprawdę można z jego pomocą osiągnąć porządne efekty. Już po tych 3 tygodniach czuję, że boczki są mniejsze, cellulit zniknął prawie całkowicie (ale mój ma taki urok, że znika równie łatwo, jak się pojawia ;)). Zaznaczam tylko, że nie uwierzę, że jakikolwiek kosmetyk dostępny dla "zwykłych śmiertelniczek" jest w stanie poprawić nasz wygląd bez jakichkolwiek ćwiczeń. 
Podsumowując, krem polecam, choć może nie w takiej cenie, jaką oferuje producent bez promocji - jest stanowczo za wysoka. Tak czy siak, krem sprawdzi się super, stosowany jako wsparcie do ćwiczeń. :)
     
Pokazuję jeszcze moje "plany czytelnicze" na najbliższe dni. "Zapiski (pod)różne" Martyny Wojciechowskiej już przeczytałam i muszę Wam powiedzieć, że zakochałam się w jej sposobie pisania. Na pewno w najbliższym czasie sięgnę po kolejne jej powieści. Teraz zaczęłam czytać "Wampira z M-3" Pilipiuka i tutaj już nie jest tak kolorowo - Pilipiuk już dawno spoczął na laurach i zaczął pisać dla pieniędzy (nawet sam tego nie krył, miałam przyjemność (?) przeprowadzać z nim wywiad), ale nie spodziewałam się, że upadnie tak nisko jak przy tej książce... Szkoda.
 Co Wy teraz czytacie?

I jeszcze jedno pytanie. Wiem, że blog robi się coraz mniej kosmetyczny, że pojawiają się kolejne serie - "I jak tu go nie kochać...?" i "Może herbaty?", ale co powiedziałybyście, gdybym na dodatek od czasu do czasu publikowała jakieś banalne przepisy na wypieki? :) Uwielbiam piec, wykombinowałam nawet parę własnych przepisów, chętnie czasem bym się czymś podzieliła :)

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...