czwartek, 31 października 2013

FILMOWE WYZWANIE

Pamiętacie, jak popularne było Dzikie Wyzwanie, które zorganizowałam w wakacje?
Postanowiłam zacząć taką zabawę raz jeszcze!
Tym razem jako temat zabawy wybrałam coś bliskiego mojemu sercu - filmy, a właściwie kultowe serie filmów.
  
  
Tak jak i ostatnio, reguły nie są skomplikowane, to nie konkurs, a zwykła zabawa, więc proszę - podejdźcie do tego na luzie ;)
Co tydzień zamieszczamy na swoim blogu makijaż albo manicure inspirowany filmem czy postacią, której dany tydzień dotyczy. Serii filmów wymieniłam siedem, więc tyle też będzie tygodni zabawy, po kolei będziemy piratami, hobbitami, wyroczniami, podróżnikami międzygalaktycznymi, iskrzącymi się wampirami, chłopcami z blizną na czole i superbohaterami ;) Oczywiście nic nie narzucam - macie pełną dowolność inspiracji w obrębie danej serii czy konkretnego filmu.
    
Nie musicie we wpisie dawać linka do mojego bloga, ale przydałaby się wklejona powyższa grafika, żeby odwiedzający wiedzieli, o jakie wyzwanie chodzi, a nuż też przyłączą się do zabawy? :)
Prosiłabym też o zamieszczenie również jakiegoś zdjęcia czy obrazka, który posłużył Wam w danym wypadku za inspirację :)
Oczywiście nie musicie też być obserwatorami mojego bloga, żeby uczestniczyć w wyzwaniu.
       
Jedyne czego faktycznie wymagam od uczestniczek zabawy to tego, żeby po opublikowaniu wpisu na dany tydzień przesłały mi link do niego w komentarzach do ostatniego posta dotyczącego wyzwania. Wiecie, że mam teraz bardzo ograniczoną ilość czasu, a taka organizacja pomoże mi to zebrać, żeby co tydzień publikować podsumowanie danego etapu, z Waszymi pracami i linkami do nich.

Jeśli nie macie bloga, możecie wysłać mi swoją pracę na maila i wziąć udział w zabawie w ten sposób :) W mailu napiszcie mi też swój nick :)
  
Poniżej dokładne ramy poszczególnych tygodni:
  • 01-07.11.13 - Piraci z Karaibów
  • 08-14.11.13 - Władca Pierścieni
  • 15-21.11.2013 - Matrix
  • 22-28.11.2013 - Star Wars
  • 29.11-05.12.13 - Zmierzch
  • 06-12.12.13 - Harry Potter
  • 13-19.12.13 - postaci z Marvela
     
Na Wasze linki czekam jeszcze jeden dzień po zakończeniu każdego tygodnia, np. piratów kompletować będę do końca dnia 8 listopada :)
 
Swoje prace można zgłaszać też po czasie, np. jeśli dołączysz do wyzwania w tygodniu Matrixa, możesz jeszcze zrobić zaległych Piratów i Władcę, będą się one się liczyły w wyzwaniu, tylko nie pojawi się we wpisie podsumowującym dany tydzień.
  
Tak jak ostatnio - wśród osób, które wezmą udział w każdym tygodniu zabawy zostanie wybrana ta, która spisała się najlepiej - obiecuję dla niej wtedy jakiś upominek w ramach podziękowania i uznania ;)
  
No to co... Na pokład, piraci!
  

środa, 30 października 2013

Dr Irena Eris Normamat - Krem-nektar nawilżająco-matujący

Tak jak zapowiadałam przedwczoraj, dziś napiszę o innym kremie nawilżająco-matującym na dzień - wcześniej był sorbet, teraz nektar, czekam na ambrozję ;) Tym razem mowa o kosmetyku z nieco wyższej półki, mianowicie marki Dr Irena Eris, którą bardzo sobie cenię.
  
  
Opis producenta:
   
Gdzie i za ile: wszędzie, 65zł / 30ml
  
Skład:
   
Moja opinia:
(a właściwie pierwsze wrażenie)
No właśnie, zastrzegam, że ten wpis dotyczy jedynie pierwszego wrażenia, jakie wywarł na mnie ten kosmetyk. Używam go od niedawna, ale wiem, że bardzo Was ciekawi, więc tym chętniej podzielę się wstępną opinią już teraz - ostatecznej spodziewajcie się za miesiąc albo dwa ;)
Opakowanie kremu to plastikowa buteleczka typu "air-less" - znowu plus za to dla Eris, uwielbiam takie opakowania za ich funkcjonalność i higieniczność. Szkoda tylko, że nie widać za bardzo, ile produktu ubywa, bo plastik jest dość gruby. Podoba mi się design opakowania - srebrno-miętowa kolorystyka, desenie charakterystyczne dla marki. Samo opakowanie jest biało-miętowe ze srebrną górą z zamknięciem. Uważam jednak, że mogłoby być nieco solidniejsze, jak za taką cenę - choćby szklane, skoro teraz nawet Lirene wypuściło podkłady w szklanych opakowaniach.

  
Krem ma konsystencję typowo kremową - nie jest gęstą pianką, musem czy innym "cudem-wiankiem". Pachnie delikatnie, świeżo, choć jest to zapach perfumowy, a nie naturalny - nie przeszkadza mi to w kremach, ale lubię z czymś kojarzyć zapach... Jest za to dość rzadki i lekki, szybko się wchłania i bardzo łatwo rozprowadza.
Jeśli chodzi o działanie, nie powinnam oceniać go jeszcze pochopnie, ale mogę na razie stwierdzić, że skóra po użyciu go jest w dotyku wręcz aksamitna i dobrze zmatowiona - choć wiadomo, że nie na długo... Jak dotąd krem nie wpłynął znacząco na ogólny stan mojej cery, ale kto wie, może będę miała o czym pisać za jakiś czas. Na razie pokładam w nim duże nadzieje - adekwatne do jego ceny.
Właśnie - cena. Jest wysoka, ale jak na Eris powiedziałabym, że przeciętna. Jeżeli krem się sprawdzi w dalszym ciągu i spełni moje oczekiwania - możliwe, że uzupełnię zapas.
Na razie wracam do testowania :) Dam znać za jakiś czas, jak krem się spisał!
  
  
Słyszałyście już o serii Normamat? Miałyście okazję sprawdzić któryś z tych produktów?

poniedziałek, 28 października 2013

Garnier Hydra Adapt - Matujący i odświeżający krem-sorbet

Mam teraz dla Was zestawienie dwóch postów o podobnej tematyce... Dziś napiszę recenzję kremu do twarzy, którego używam już jakiś czas i mam na jego temat wyrobioną opinię, za to za kilka dni opublikuję kilka zdań na temat kremu innej marki, którego stosowanie dopiero zaczęłam - podzielę się z Wami pierwszymi wrażeniami. Na razie skupmy się jednak na kremie Garniera, którego dotyczy dzisiejszy wpis :)
  
  
Opis producenta i skład:
   
Gdzie i za ile: wszędzie, ok. 15zł / 50ml
  
  
Moja opinia:
 Krem dostajemy w miękkim kartoniku, który niestety szybko ulega "rozkładowi" - mój szybko się wygniótł. Wewnątrz znajduje się oczywiście tubka, ale wszystkie znaczące informacje znajdziemy na kartoniku, więc warto go jednak mieć ;) Sama tubka wygląda dość niepozornie - jest mała, nieprzeładowana motywami - ot, napisy i logo, mnie się podoba taki minimalizm w tym przypadku. Tubka otwiera się na zatrzask, na którym można również tubkę stabilnie postawić - plus za to. 
Sam krem ma bardzo zaskakującą konsystencję - kojarzy się z bardzo gęstą pianką, takim musem, jeszcze nie spotkałam się, żeby krem wyglądał w ten sposób. Nie ukrywam, że jest to dla mnie wielki atut tego kremu, bo dzięki temu jest on leciutki i wydajny. Pachnie świeżo, ale nie zidentyfikowałabym raczej żadnych konkretnych nut.
   
  
Moja mieszana cera wymaga bardzo dużo od kremów do twarzy. Niestety ten nie jest w stanie spełnić wszystkich jej wymagań, ale i tak nie jest zły! Producent obiecuje nawilżenie, odświeżenie i matowienie, i obietnice te spełnia w 67% ;) Nawilżające działanie kremu jest zauważalne już po krótkim okresie stosowania, odświeżenie czujemy doraźnie przy stosowaniu, ale niestety matowienie jest bardzo nietrwałe. Owszem, na początku po posmarowaniu twarzy kremem-sorbetem cera jest cudnie matowa i baaardzo świeża, i w dotyku, i w wyglądzie, ale efekt matu znika po około godzinie i cera błyszczy się bardziej niż bez użycia jakiegokolwiek kremu. Na usprawiedliwienie powiem, że 90% kremów tak właśnie na mnie działa ;) Dodam jeszcze, że po jakichś dwóch tygodniach stosowania tego produktu strasznie mnie wysypało mnóstwem malutkich krostek, ale nie wiem, czy wynikło to z jego działania czy po prostu przypadek, zwłaszcza, że po kilku dniach cera wróciła do normy.
Czy polecam? Właściwie tak! Jest to krem godny uwagi, w dodatku tani, więc można spróbować i zaryzykować. Nie ręczę za pozostałe warianty, ale jeśli zmagacie się z cerą mieszaną i kapryśną jak moja, warto sprawdzić tę nowinkę :)
  
  
Miałyście okazję używać któregoś z kremów Garnier Hydra Adapt?

piątek, 25 października 2013

KONKURS - Jesienna limitka Original Source może być Twoja!

  
Zapowiadałam niedawno nowy konkurs, może skojarzyłyście to z "premierą" nowej limitki Original Source :) Jak łatwo się domyślić, mam dla Was przygotowany zestaw nowości! 
  
W skład nowej limitki wchodzą dwa żele o cudnych zapachach - wiem, bo wypróbowałam! Żele te to Mandarynka + Bazylia oraz mój faworyt - Malina + Kakao - naprawdę boski zapach :)
  
A co zrobić, żeby je wygrać?
Wystarczy wymyślić hasło reklamowe któregoś z tych wariantów i wypełnić formularz poniżej:
  

REGULAMIN KONKURSU
 
Informacje ogólne:
1. Organizatorem konkursu jestem ja, autorka i właścicielka bloga "Orlica o wszystkim i o niczym". 
2. Fundatorem nagrody jest firma Original Source. 
3. Konkurs trwa od dnia 25.10.2013 do dnia 07.11.2013, godz. 23:59.
4. Jeśli nie masz skończonych 18 lat, musisz mieć zgodę rodzica lub opiekuna na udział w konkursie.
5. Konkurs nie podlega przepisom Ust. z dnia 29 lipca 1992 roku o grach i zakładach wzajemnych (Dz. U. z 2004 roku Nr 4, poz. 27 z późn. zm.)
6. Biorąc udział w konkursie automatycznie akceptuje się regulamin i jego warunki.
  
Warunki wzięcia udziału w konkursie:

7. Warunkiem jest publiczne obserwowanie bloga poprzez GFC albo lubienie bloga na FaceBooku
8. Każdy uczestnik może wysłać tylko jedno zgłoszenie.
9. Aby wziąć udział w konkursie należy wypełnić formularz i wymyślić hasło reklamowe dla wybranego wariantu zapachowego żelu OS.
   
Wyłonienie zwycięzców i wysyłka nagród: 

10. Zwycięzca z pytania kreatywnego zostanie wybrany przeze mnie.
11. Zwycięzcy zostaną wyłonieni w ciągu 72h od zakończenia konkursu oraz powiadomieni mailowo.
12. Wysyłka nagród jest możliwa tylko na terenie Polski - jeśli mieszkasz za granicą, w przypadku wygranej paczkę mogę wysłać do Twojej rodziny w Polsce.

Czas - start, do dzieła! :)

środa, 23 października 2013

Yves Rocher - Żel pod prysznic i do kąpieli Owoce Leśne Smoothie

Wygląda na to, że nadrabiam zaległości w "letnich" recenzjach, chyba wychodzę na prostą ;)
Na dziś mam dla Was kilka zdań na temat żelu, który właśnie powoli sięga dna na mojej wannie - czyli o produkcie Yves Rocher, który służy zarówno jako żel pod prysznic, jak i płyn do kąpieli. Czy się sprawdza w obu formach? Poczytajcie :)
   
  
Opis producenta:
   
Gdzie i za ile: Yves-Rocher.pl, 15,90zł / 400ml
  
Skład:
   
Moja opinia:
Jak zwykle - zaczynam od opakowania. Jest to butelka z grubego bezbarwnego plastiku, ładna, pękata, z ładną etykietą. Niestety jest średnio praktyczna, bo jej zamknięcie to zwyczajna zakrętka, pod którą kryje się dość szeroki gwint. Jasne, może dokupić pompkę do butelek z tej serii, ale nie bardzo rozumiem, czemu musi to być osobny wydatek? Właściwie to i bez pompki nie byłoby problemu, wystarczyłoby zamiast niej jakieś zwężenie wylotu... W dodatku moja butelka w czasie transportu uległa uszkodzeniu - pękła właśnie zakrętka na samej górze, w wyniku czego owocami leśnymi upaćkane było wszystko inne w paczce, a teraz butelka musi zawsze stać pionowo (zdarzało się, że kot spacerujący po wannie ją przewrócił i trochę żelu się zmarnowało...).
Jeżeli chodzi o sam żel, ma on bladoróżowy kolor, jest dość gęsty, całkiem wydajny. Ważną cechą jest jego zapach - określiłabym go jako specyficzny. Mnie osobiście się podoba, ale np. mój Ukochany twierdzi, że to zapach syropu na gorączkę dla dzieci - i ma rację, zapach jest bardzo zbliżony i rozumiem, że niektórym może się źle kojarzyć ;)
  
  
Produkt ten ma pełnić rolę żelu pod prysznic i płynu do kąpieli. Przyznaję, że nie przepadam za takimi uniwersalnymi kosmetykami, choć zwykle i tak żel pod prysznic leję do wanny jako płyn ;) W tym przypadku używam w obu formach jednocześnie. Jako żel sprawdza się średnio - nie pieni się jakoś szczególnie na myjce, słodki syropowy zapach sprawia, że nie czuję się dokładnie umyta, a wręcz klejąca ;) Z kolei znacznie bardziej podoba mi się jako płyn do kąpieli - robi dużą i gęstą pianę, która utrzymuje się zaskakująco długo (chyba, że dodamy jeszcze jakiegoś specyfiku, np. spłuczemy szampon z włosów). Jest dość wydajny, ale ja zawsze leję go więcej niż trzeba z kilku powodów - po pierwsze większa piana, po drugie, szybciej zdenkuję dużą pojemność, zanim mi się znudzi ;)
Czy polecam? Tak, ale najpierw lepiej zapoznać się z zapachem, bo niektórych naprawdę może odrzucać ten "panadolek". Jeśli zapach Wam niestraszny, myślę, że warto spróbować - drogi nie jest, poza tym to limitka ;)
  
  
Używałyście jakichś kosmetyków z tej serii limitowanej Yves Rocher? Jakie były Wasze wrażenia? :)

poniedziałek, 21 października 2013

Orlica piecze! #9 - Muffinki czekoladowo-śliwkowe

Obiecałam Wam ten przepis pewnie z rok temu... Skomponowałam go sama, po swojemu, więc może nie wszystkim pasować, bo to kaloryczne, bo to zbyt czekoladowe, bo to za dużo spulchniaczy, bo to niezdrowe. Nie szkodzi, bo wiecie co? To najlepsze muffinki, jakie zdarzyło mi się robić, zawsze wychodzą i zawsze są pyszne :)
Od kiedy się przeprowadziłam robiłam je już w nowym mieszkanku ze trzy czy nawet cztery razy i zawsze kompletnie zapominałam o robieniu zdjęć "krok po kroku", jak to zwykle publikowałam w moich przepisach, ale myślę, że poradzicie sobie i bez tego, co? ;)
  
     
Zacznijmy od składników. Będziemy potrzebować:
  • 1,5 szklanki mąki
  • 1 szklanka cukru
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 0,5 łyżeczki sody oczyszczonej
  • cukier wanilinowy - ile kto lubi, ja daję całe opakowanie
  • 2 czubate łyżki kakao
  • 100g czekolady - albo pokruszona tabliczka albo w formie wiórków lub groszków
  • 1 szklanka mleka
  • 100 ml oleju
  • 1 jajko
  • powidła śliwkowe (lub inny dżem lub marmolada, co kto lubi) 
  To porcja na około 15 muffinków. 
 
   
A teraz po kolei...
1. Suche składniki (mąka, cukier, kakao, soda, proszek do pieczenia, cukier wanilinowy) dokładnie mieszamy w jednej misce, razem z pokruszoną czekoladą albo wiórkami bądź groszkami. Możemy zostawić trochę czekolady do późniejszego przyozdobienia wierzchu muffinków.
2. Mokre składniki (mleko, olej, jajko) mieszamy w drugiej misce, dokładnie "rozbełtując" jajko.
3. Łączymy nasze składniki i mieszamy je łyżką, bez użycia miksera.
4. Po uzyskaniu gładkiej konsystencji przelewamy ciasto do papilotek wyłożonych na formie - nalewamy ok. 2/3 pojemności, bo to jeszcze nie koniec zabawy.
5. Na wierzch w każdej papilotce dajemy trochę powideł śliwkowych - ok. pół łyżeczki do herbaty. Jeżeli powidła pójdą na dno - nie szkodzi, nie wpłynie to na smak.
6. Wkładamy formę na 20 minut do piekarnika nagrzanego do 200 stopni Celsjusza.
7. Po wyjęciu czekamy chwilę, żeby muffinki ostygły (i przy okazji nieco klapnęły...), po czym dekorujemy je z wierzchu pozostałymi kawałkami czekolady albo czymkolwiek zechcemy.
8. Staramy się odpędzić domowników od talerza, żeby każdy miał okazję chociaż spróbować ;)
  
  
Muffinki wychodzą mocno czekoladowe, słodkie, przepyszne, te powidła zupełnie zmieniają ich smak, zwłaszcza, jeżeli goście nie spodziewają się w nich nadzienia ;) Ważne jest też, że robi się je bardzo szybko, więc sprawdzą się nawet przy okazji nieplanowanej wizyty gości ("Ooo, hej! Wejdźcie, za pół godziny będą muffinki!" ;)).
  
Spróbujecie? ;)

środa, 16 października 2013

Garnier Fructis - Szampon wzmacniający Goodbye Damage

Jeśli ktoś kiedyś spodziewał się, że szampon całkowicie zmieni stan jego włosów... cóż, nasuwa mi się tylko słowo "naiwny". Nie od dziś wiadomo, że szampony cudów nie zdziałają, tym bardziej śmiać mi się chce, kiedy widzę, że jakiś szampon ma nadać blasku, skleić rozdwojone końcówki, wzmocnić cebulki włosów, a najlepiej jeszcze zrobić nam naturalną trwałą z nowym kolorem, ale bez konieczności farbowania. Obawiam się, że pielęgnacja włosów nie jest taka prosta. A mimo to i tak co jakiś czas skusi mnie jakiś szampon tego typu ;)
  
  
Opis producenta:
   
Gdzie i za ile: praktycznie wszędzie, ok. 10zł / 250ml
  
Skład:
   
Moja opinia:
Tak, skusiłam się na szampon Garniera, jako że mam zniszczone włosy, a ich końcówki są w stanie opłakanym. Co mnie podkusiło - nie wiem, ale decyzja na szczęście nie była tragiczna. Cóż, nie uzyskałam obiecywanego efektu, ale nadal mam włosy na głowie ;)
Butelka szamponu jest wysoka, smukła i płaska - ma się przez to wrażenie, że szamponu jest mniej niż w rzeczywistości. Jest pomarańczowa, rzuca się w oczy, ma całkiem ładny design, powiedziałabym, że typowo drogeryjny. Zamknięcie jest średnio wygodne, bo trzeba podważyć palcami kształt kulki, co może być ciężkie, kiedy mamy mokre dłonie. 
Sam szampon ma dość gęstą konsystencję, ale nie ma problemów z wydobyciem go z opakowania. Jest biały, pachnie dla mnie niezidentyfikowanym ładnym zapachem - chemicznie-kwiatowo-owocowym? Zaskoczyła mnie jego nieco perłowy wygląd - kiedyś naczytałam się, że te perłowości to same szkodliwości, ale nie znam się na tyle, żeby to zweryfikować ;)
  
  
Jeżeli chodzi o działanie, nie mam się za bardzo co rozpisywać - szampon jest przeciętny. Nie działa zbawiennie na włosy, ale na pewno również im nie szkodzi. Jest wydajny i świetnie się pieni, wystarczy mała ilość na umycie włosów. Spłukuje się łatwo, ale mokre włosy po umyciu nie zapowiadają nic dobrego - są sztywne, szorstkie, jakbym myła koński ogon - a zdarzało mi się to robić jako nastolatce ;) Na szczęście po wyschnięciu to wrażenie znika, choć włosy są nieco poplątane. Świeżość utrzymuje się dość długo, ale i tak myję włosy codziennie, głównie dla własnego komfortu psychicznego ;) Nie zauważyłam zmian w kwestii wybiedzonych końcówek czy ogólnej kondycji włosów, ale zważywszy na pogodę za oknem - może i to jest sukcesem?
Podsumowując, nie polecam ani nie odradzam. To przyzwoity szampon, ale nie oczekujcie od niego cudów. Nie kosztuje dużo, więc w razie czego można przekonać się samemu, a nuż pomoże komuś z Was? ;)
  
  
Co myślicie o garnierowych kosmetykach do włosów? Coś godnego polecenia? :)

niedziela, 13 października 2013

Wyniki urodzinowego konkursu :)

    
Czas na wyniki urodzinowego konkursu!
Niemile zaskoczyła mnie ilość zgłoszeń, bo tylko kilkanaście osób wzięło udział w konkursie. Następnym razem będę musiała wymyślić coś innego ;)
Było dziesięć pytań "z wiedzy" o blogu i o mnie. Tylko jedna osoba odpowiedziała poprawnie na wszystkie, więc nie ma najmniejszego problemu z przyznaniem pierwszej z dwóch nagród. Osobą, która zdobywa pierwszy zestaw jest
Ania Cemka
 
Z osób, które odpowiedziały na pytanie kreatywne, tzn. skąd się wziął mój nick, musiałam wybrać drugą zwyciężczynię, nie był to jednak wybór łatwy. Wczytałam się we wszystkie odpowiedzi, i jeszcze raz, i jeszcze, w końcu wybór padł na zgłoszenie, które wysłała
Nike / Liliowy Zakątek

Serdecznie gratuluję, dziewczęta! :)
Już piszę do Was maile :)
 
A tych, którzy nie wygrali pocieszam - wiecie, że lubię Was rozpieszczać, więc niedługo kolejny konkurs ;)

wtorek, 8 października 2013

Love Me Green - Organiczny energetyzujący peeling do ciała

Na dziś został mi do zrecenzowania ostatni (jak dotąd ;)) produkt marki Love Me Green. Poprzednie doświadczenia z tymi kosmetykami były różne - zarówno pozytywne, jak i negatywne. Tym razem kosmetyk mi naprawdę przypasował, ale jednak ma pewne znaczące wady... Zapraszam do wczytania się w ciąg dalszy :)
  
   
Gdzie i za ile: na LoveMeGreen.pl, 99zł / 200ml (obecnie w promocji za 79zł)
  
Opis producenta i skład:
   
Moja opinia:
Zacznę tradycyjnie od opakowania, które w tym przypadku jest najsłabszym ogniwem w łańcuchu tego peelingu. Jest to plastikowy płaski słoik, bezbarwny, z białą zakrętką. Nie wiem, czy to kwestia mojego egzemplarza czy nie tylko, ale zakrętka ma tę wielką wadę, że nie ma żadnego uszczelniacza. W efekcie wystarczy, że słoik jest minimalnie przechylony i wycieka już z niego olejek. Nie muszę chyba mówić, że olejek jest tłusty, więc i wszystko dookoła staje się takie. Półka w łazience cały czas się przez niego ślizga, choć słoik stoi grzecznie płasko. Ponadto przez tę tłustą wilgoć, nieestetycznie odkleja się etykieta.
Sam peeling ma konsystencję cukru zbitego w grudki, pływające w olejku. Nie jest rzadki, powiedziałabym, że w sam raz. Zapach ma naprawdę bardzo ładny - świeży, pomarańczowy i bardzo naturalny.
  
  
Jego działanie jest plusem, który nadrabia felerne opakowanie. Peeling świetnie ściera martwy naskórek, skóra jest zauważalnie gładsza. Nie można nie wspomnieć o rewelacyjnym nawilżeniu - po użyciu tego peelingu przez 2-3 dni stosowanie balsamu do ciała nie miałoby najmniejszego sensu, bo skóra przez ten czas nadal pozostaje wręcz namacalnie nawilżona. Wadą za to może być jeszcze cena, ale wiecie co? W przypływie gotówki chętnie kupiłabym ten peeling raz jeszcze :)
Czy polecam? Zdecydowanie, tylko weźcie pod uwagę to nieszczelne opakowanie i być może zastanówcie się nad jakimś zastępczym ;)
   
  
Lubicie takie peelingi na olejkach? :)

sobota, 5 października 2013

Co słychać u Melkora?

Myślę, że większość z Was pamięta post, w którym pisałam o kocie, który trafił do mnie z ulicy. Niewtajemniczonych zapraszam do lektury O TU.
Streszczę szybko - kot został nazwany Melkor, zadomowił się bardzo szybko, a jeszcze szybciej podbił serce moje i Ukochanego. Niestety, trafił on do nas w bardzo kiepskim stanie - cały był w ranach, miał chore oczy, przerzedzone futro... Pisałam Wam wtedy, że dam znać, kiedy coś się ruszy w jego sprawie.
No i się ruszyło :)
  
  
Po publikacji poprzedniego wpisu pojechałam z Melkorem do weterynarza, tym razem innego. Okazało się, że kot ma strasznego świerzbowca i trzeba było zastosować serię zastrzyków na odrobaczanie - byłam więc stałym gościem w klinice weterynaryjnej, nie wspomnę nawet, ile kasy w niej zostawiłam... Pani doktor zaleciła kotu noszenie plastikowego kołnierza (zgadnijcie, ile kosztuje taki kawałek plastiku?) ze względu na koszmarne rany na głowie, które ciągle rozdrapywał. Chyba nie muszę dodawać, że Melkor nie był tym zachwycony...
  
  
Musiał nosić kołnierz przez dwa tygodnie. Strasznie się męczył, nie mógł normalnie jeść (w końcu się zlitowaliśmy i zdejmowaliśmy mu to do jedzenia), obijał się o wszystko, ogólnie strasznie zmarkotniał. Kiedy wreszcie mogliśmy pozbyć się kołnierza, Melkor znowu odżył i od razu był radośniejszym kotem. 
  
   
Po całej serii zastrzyków i leków, Melkor ma się już całkiem dobrze.
Jego sierść wygląda o niebo lepiej, jest mięciutki, puchaty, kudłaty i lśniący, pod futerkiem nie wyczuwa się już strupów, coraz mniej się drapie. Nabrał też ciałka - ważył 3kg, gdy do nas trafił, teraz prawie 5kg ;) Jest strasznym przytulasem:
  
   
Jak na kota przystało, uwielbia się też bawić - kartonami, sznureczkami, piłeczkami... Po prostu typowy mały psotnik, którego nie da się nie kochać, zobaczcie same:
    
  
Jedyne, nad czym jeszcze pracujemy, to jego oczka. Nadal ma mocne zapalenie spojówek i wysunięte powieki, do tego lekkiego zeza, choć z tym raczej już nic nie da się zrobić. Moja Mama śmieje się, że to nasze "zezowate szczęście" ;)
  
I na koniec małe zestawienie "przed i po" -  robi wrażenie, skoro to niecałe 4 tygodnie, co? :)
  
  
Melkor pozdrawia mrauśnie! :)

czwartek, 3 października 2013

Bajka o zaginionych balsamach do ust

Nie mam dziś może czasu na dłuższy wpis, ale na pewno zdążę opowiedzieć Wam pewną anegdotkę!
   
 
Jakiś czas temu w moje łapki wpadł balsam do ust Palmers o zapachu mięty i czekolady. Z miejsca go pokochałam wielką miłością - był dobrej jakości, pięknie pachniał, po prostu zakochałam się :) Jedyną jego wadą była forma aplikacji - tubka, ale mogłam to znieść. Nasz związek rozwijał się i kwitł, gdy pewnego nieszczęśliwego dnia okrutny los postanowił nas rozdzielić...
Byłam pewna, że zgubiłam go w Warszawie, długo opłakiwałam stratę... Jako, że zdążyłam opublikować jego recenzje, gdzie wspomniałam, że go zgubiłam, dostałam wkrótce wiadomość od przedstawicielki marki Palmers, która w przesympatyczny sposób napisała, że nie chce, bym dalej była w żałobie, więc wyśle mi nowy egzemplarz, w sztyfcie dla odmiany. Oczywiście bardzo się ucieszyłam! Wkrótce otrzymałam paczkę i miłość ożyła - nawet większa, bo wersja w sztyfcie podobała mi się nawet bardziej. Nowy balsam towarzyszył mi nawet w pracy, gdzie ciągle stał na moim biurku. I tym razem szczęście nie trwało długo, bo pewnego dnia wróciłam do domu i ze zgrozą zauważyłam, że balsam zniknął.
Uznałam, że najwyraźniej nie zasłużyłam na zaszczyt posiadania balsamów do ust Palmers, skoro tak ode mnie uciekają. Nie powiem, tęskniłam! Ba, nawet planowałam kupić kolejny, w końcu do trzech razy sztuka.
Dziś jednak postanowiłam zrobić porządek w torebce. Odkryłam, że w bocznej zapinanej na zamek kieszonce jest w dziura! Włożyłam w nią dłoń i okazało się, że w podszewce jest sporo ukrytych skarbów. Co wyjęłam?
  
  
Cóż, koniec końców bajka ma szczęśliwe zakończenie, a torebka wędruje do śmietnika - nie dość, że zdradliwa menda, to jeszcze dziurawa, mocno zniszczona i... zasikana przez kota :x
  
Miałyście takie sytuacje, że gubiłyście rzeczy, które ciągle były przy Was? ;)

wtorek, 1 października 2013

Peggy Sage - Paletka cieni do powiek Harmonie terre d'Afrique

Jako, że popędzacie mnie do pisania recenzji, mam dziś dla Was parę słów o paletce Peggy Sage. Urzekła mnie swoją kolorystyką. Niby to tylko pięć zwyczajnych kolorów, ale tak pięknie ze sobą współgrają... Okazały się też bardzo dobre jakościowo :) Zapraszam do przeczytania szerszej recenzji.
  
  
Opis, szczegóły, skład:
   
Gdzie i za ile: np. na BodyLand.pl, 69zł, obecnie w promocji - 59zł!
  
Moja opinia:
Paletkę dostajemy w solidnej plastikowej kasetce, opatrzonej w lusterko i pędzelek. Sam pędzelek okazał się zaskoczeniem - raz, że nie jest gąbeczkowym aplikatorem, dwa, że jest całkiem dobrej jakości! Z miękkiego włosia (nie mam pojęcia, czy z naturalnego czy nie), nie rozsypuje się, świetny do rozcierania cieni albo nakładania ich na szybko ;) Paletka ma również ten plus, że w wieczku jest "okienko", przez które widzimy cienie w środku.
Cienie pozytywnie zaskoczyły mnie pigmentacją. Są miękkie, ale nie osypują się, łatwo je "wetrzeć" w powiekę, tak samo jak rozetrzeć granice między cieniami. Dzięki pasującym odcieniom naprawdę łatwo zrobić prosty, szybki i naprawdę efektowny makijaż (o tym zaraz...).
  
  
Podoba mi się też to, że cienie mają nazwy. Jeśli chodzi o wykończenie, to właściwie wszystkie można określić jako satynowe. Jeśli chodzi o wykończenie, to właściwie wszystkie można określić jako satynowe. Bardzo łatwo się nakładają i ogólnie są przyjemne w obsłudze, nawet dla takiego laika jak ja ;) Na bazie trzymają się bez problemu przez cały dzień, a dzięki ładnej czerni możemy nimi zrobić nawet mocniejszy makijaż.
Szczerze? Taki właśnie zrobiłam - dzienny, ale nieco bardziej drapieżny. Muszę powiedzieć, że na oku na żywo wyglądało to tak, że byłam naprawdę zadowolona z efektu. Więc czemu się tłumaczę? Bo mój aparat znowu zrobił z tego makijażu jednorodną brązową plamę :( Nie wiem, jak grzebać w ustawieniach, jakie światło ustawić, bo wydaje mi się, że próbowałam już wszystkich dostępnych dla mnie opcji i chyba się poddaję - takie właśnie będę Wam pokazywać makijaże ;) Wierzcie na słowo - na żywo wyglądało to znacznie lepiej ;)
  
 
Podsumowując - paletka zdecydowanie warta uwagi. Jedyną jej wadą może być cena, ale w sumie po przeliczeniu wychodzi mniej więcej tyle co za 5 cieni Inglota, które są gorszej jakości niż Peggy Sage, przynajmniej w moim osobistym odczuciu. Czy polecam? Zdecydowanie, jeśli macie kilka zbędnych dyszek ;)

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...