poniedziałek, 31 marca 2014

L'Oreal - Tusz do rzęs False Lash Wings - Midnight Blacks

Wygląda na to, że moje rzęsy zostały podbite przez tusze do rzęs L'Oreal Paris. Poprzednią maskarą się zachwycałam, o TU [KLIK], a okazuje się, że nowa maskara False Lash Wings nie jest ani trochę gorsza, ba, jest chyba nawet lepsza! Już nie będę się wahać wydać nieco więcej na tusz, zapraszam do recenzji, dowiecie się, dlaczego :)
  
  
Opis producenta:
Rzęsy niczym skrzydła motyla. Objętość od nasady aż po same końce. Rzęsy są szeroko rozpostarte, podkręcone i wydłużone w zewnętrznych kącikach. L'Oréal Paris prezentuje nową maskarę False Lash Wings. Pod trzepotem rzęs Twoje oczy wyglądają spektakularnie, a szeroko rozpostarte rzęsy uzupełni ich uderzająca objętość… Twoje spojrzenie rozpościera się nieskończenie. False Lash Wings wydobywa esencję kobiecości. Efekt skrzydeł motyla dzięki asymetrycznemu kształtowi szczoteczki, która wydłuża i modeluje każdą rzęsę, od kącika do kącika. Ekskluzywne włókna otulają i powiększają rzęsy, by nadać im spektakularną objętość. 
  
Gdzie i za ile: wszędzie, ok. 53zł / 7ml
 

Moja opinia:
Zacznijmy od tego, że False Lash Wings ma znacznie ładniejsze opakowanie od swojego brata Volume Million Lashes, wiadomo, że jest to kwestia względna, jednak dla mnie to jest o wiele mniej kiczowate ;) Opakowanie ma charakterystyczny kształt zwężany na końcach, spłaszczony z jednego boku. Najważniejsza jednak jest przecież szczoteczka i to ona robi tu największe "wow". Ma ona włókna silikonowe (innych moje rzęsy nie lubią) o różnej długości, dzięki czemu szczoteczka pasuje świetnie do kształtu oka i do rzęs - dłuższe włókna są po zewnętrznej stronie oka, tam gdzie i rzęsy są dłuższe. W efekcie naprawdę łatwo pomalować rzęsy tak, żeby ani jedna nie czuła się pominięta ;) Jedyną wadą jest to, że żeby pomalować drugie oko trzeba się namęczyć z trzymaniem szczoteczki w odwrotny sposób - dla wielu to pewnie nie problem, ale ja jestem przyzwyczajona, żeby oboje oczu malować tak samo, co nie sprawdza się w przypadku takich asymetrycznych szczoteczek.
  
  
Tusz na rzęsach wygląda świetnie. Jego brat, VML, robił efekt niemal sztucznych rzęs, a ten wydaje mi się jeszcze bardziej spektakularny. Wyraźnie pogrubia i wydłuża rzęsy, nie skleja ich jakoś strasznie, choć trochę się może zdarzyć, zwłaszcza, jeśli tusz jest świeży. Można się z tym jednak uporać starą szczoteczką od tuszu chociażby. Tusz ten daje naprawdę czarny kolor i nie kruszy się w ciągu dnia. Wytrzymuje także płacz bez efektu pandy, choć nieco gorzej radzi sobie z deszczem, ale czego miałabym wymagać - to nie jest wersja wodoodporna. Ważne jest także to, że w ciągu dnia nie znika z rzęs - po kilkunastu godzinach efekt na oczach jest taki sam jak chwilę po pomalowaniu. 
Czy polecam? Zdecydowanie tak! Cena nie jest już dla mnie argumentem przeciw, bo jestem w stanie raz na kilka miesięcy (bo tusz jest przy okazji bardzo wydajny!) wydać 50zł na kosmetyk, którego używam codziennie.
   
Używałyście maskar L'Oreala, tej albo innych? Lubicie? Czego oczekujecie od tuszu do rzęs?

sobota, 29 marca 2014

Zapachy dla domu #4 - Kwiatowe woski Yankee Candle

W zeszłym roku, dawno dawno temu, pisałam Wam o owocowych woskach Yankee Candle. Ostatnimi czasy wolę jednak wypełniać mieszkanie kwiatowymi zapachami, więc na takie woski stawiam. Napiszę Wam dziś o trzech woskach z tej kategorii, które ostatnio u mnie goszczą :)
  
  
Jeśli nie wiecie, czym właściwie są woski zapachowe i jak się ich używa, zapraszam do mojego majowego wpisu na ten temat, gdzie przy okazji krótkiej recenzji trzech owocowych wosków, pokrótce opisałam ogółem tę formę uprzyjemniania sobie czasu zapachem :) Wpis znajduje się TU [KLIK].
  
Woski kupić możemy w sklepach z dekoracjami do wnętrz, mydlarniach itd., a poza tym oczywiście w internecie. Osobiście polecam sklep theYankeeStore.pl, bo mają naprawdę duży wybór zapachów i form (każdy zapach dostępny jako wosk i świece w różnych rozmiarach) i dość przystępne ceny - 6-7zł za wosk.

Przedstawię więc te trzy wspomniane zapachy, które u mnie ostatnio goszczą. Są to: Beach Flowers, Garden Sweet Pea i Midnight Jasmine. Oto kilka słów o nich po kolei :)
  
 
Garden Sweet Pea z założenia jest to "delikatny, słodki zapach kwiatów pachnącego groszku z odrobiną gruszki, frezji, palisandru oraz brzoskwini". W praktyce nie rozróżniam tu żadnego z tych zapachów, ale przyznaję też, że nie wiem, jak pachną "oryginały". Nie da się jednak odmówić temu woskowi ładnego zapachu. Czuć w nim na pewno kwiaty, zapach jest jednocześnie słodki i świeży, bardzo wiosenny, właściwie idealny na teraz. Zapach niestety nie jest zbyt trwały, ale czuć go jeszcze około godziny po zgaszeniu podgrzewacza. Wśród tych trzech zasługuje u mnie na drugie miejsce na podium, bo nie jest najlepszy ;)
  
  
Beach Flowers podobno pachną "jak delikatne pamiątki z morza… Piękny zapach kwiatów tuberozy, lilii i hiacynta, zbalansowany z delikatną, wodną nutą…" ;) Podobnie jak w przypadku groszku, tak i tu nie czuć za bardzo konkretnych kwiatów, ale nawet mój Ukochany zgadnie, że zapach jest bardzo kwiatowy ;) Mnie szczerze mówiąc niezbyt przypadł do gustu, jest zbyt słodki, nieco pudrowy, mimo wszystko wolę bardziej świeże zapachy. Trwałość również zbliżona do groszkowego - pachnie około godziny po wypaleniu, jednak zapach jest nieco bardziej intensywny zanim zniknie. Mimo to - u mnie na trzecim miejscu ;)
  

Czas na mojego ulubieńca, czyli Midnight Jasmine, zdefiniowanego jako "uwodzicielska mieszanka wodnego jaśminu, słodkiego wiciokrzewu, neroli i kwiatów mandarynki". I tu o dziwo czuć to, o czym mowa w opisie. Na pewno jaśmin jest nie do pomylenia, uwielbiam ten zapach, choć mógłby być nieco zbyt mdły, gdyby nie przełamanie go mandarynką i neroli, które sprawiają, że zapach jest świeży, intrygujący, naprawdę piękny! Do tego jest intensywny (ale nie za bardzo ;)) i dość trwały - trudno mi powiedzieć, jak długo się utrzymuje, ale na pewno dłużej niż dwa pozostałe.

Zapewne wiele z Was używa wosków Yankee Candle, prawda? Jakie są Wasze ulubione zapachy? :)

piątek, 28 marca 2014

Garnier Ultra Doux - Odżywka do włosów Siła 5 Roślin

Pewnie zauważyłyście, że coraz bardziej przekonuję się do marek takich jak Garnier. Może nadal nie garnę się do Dove czy Nivea, ale oficjalnie przyznaję, że i Garnier miewa ciekawe produkty ;) Ostatnio postanowiłam wypróbować też serię Ultra Doux, która od dłuższego czasu kusiła mnie przede wszystkim kompozycjami zapachowymi, w końcu skusiła. Zdecydowałam się na ziołową odżywkę Siła 5 Roślin. Czy jestem zadowolona? Poczytajcie :)
  

Opis producenta:
  
Gdzie i za ile: wszędzie, w każdej chyba drogerii, ale i online, np. na Days.pl, ok. 9zł / 200ml
  
Skład:
   
Moja opinia:
Odżywka mieści się w zielonej płaskiej butelce stawianej na otwarciu. Wygląda naprawdę ładnie i potrafi skusić ze sklepowej półki ;) Kusi także te pięć roślin, ale o tym zaraz. Opakowanie jest praktyczne - dzięki stawianiu temu, że wylot jest na dole, odżywka zawsze spływa bezpośrednio, nie trzeba się męczyć z wydobyciem jej, ponadto łatwo jest też otworzyć opakowanie, nawet mokrymi rękoma. Pod tym względem nie mam zupełnie nic do zarzucenia.
Odżywka jest dość gęsta, ale nie jest to problem. Łatwo rozprowadzić ją na włosach, jest więc dość wydajna. Tu pojawia się właśnie jej największy atut - boski zapach! Czujemy w nim zdecydowanie te pięć roślin, wśród których przebija się zielona herbata i cytryna. Prawdę mówiąc, używałabym tej odżywki tylko ze względu na zapach ;) Ma kremową konsystencję i jasny, zielono-żółty kolor.

  
Co się zaś tyczy samego jej działania... Prawdę mówiąc, tu jest już gorzej. Przede wszystkim, jeśli użyjemy jej zbyt dużo, może widocznie obciążyć włosy i sprawdzić, że znacznie szybciej będą one wyglądać na nieświeże. W odpowiedniej ilości sprawia, że włosy łatwiej rozczesują się po umyciu i przepięknie pachną (zapach dość długo się na nich utrzymuje *.*), ale właściwie to niewiele więcej. Wiadomo, mając do wyboru nie użyć wcale odżywki, a użyć takiej, wybieramy drugą opcję, i na takie sytuacje ta odżywka jest odpowiednia, pod warunkiem oczywiście, że nie przesadzimy z ilością. Na pewno zużyję opakowanie do końca, ale drugi raz jej nie kupię - może wypróbuję inne z tej serii?
A czy polecam Wam? Sama nie wiem. Odżywka to przeciętniak, ale lepsza taka niż żadna ;) Jeśli będziecie miały ochotę na powąchanie pięknego świeżego zapachu - możecie spróbować. Jeśli takie zapachy do Was nie trafiają - nie ma po co ;)
 
 
Używałyście innych produktów do włosów z linii Ultra Doux? Możecie jakieś polecić albo odradzić? :)

sobota, 22 marca 2014

Orlica dietuje... #3.1

Tak, dobrze widzicie, po raz kolejny biorę się za odchudzanie. Tym razem niestety startuję z dużo większej wagi niż ostatnio - wygląda na to, że mieszkanie osobno i mój obecny tryb życia niestety mi nie służą...

Zacznijmy od tego, że kilka pierwszych miesięcy "na swoim" to była tragedia dla mojego organizmu. I ja, i mój Ukochany żywiliśmy się w restauracjach albo gotowymi potrawami np. z Biedronki. Jakoś nie było nigdy czasu na porządne gotowanie. Ponadto jednym z głównych elementów naszego jadłospisu były tosty, które wręcz kocham, a które nawet nie mogą udawać zdrowych. Szczęściem dla nas, szybko zużyliśmy toster ;) Nasze zwyczaje żywieniowe jednak nie uległy znaczącej zmianie. Kiedy praktycznie cały czas spędzałam w pracy (zdecydowanie siedzącej) albo na uczelni, zwyczajnie nie było kiedy zrobić obiadu czy zjeść czegoś porządnego, więc jadłam dalej gotowe lub półgotowe produkty, za dnia przegryzałam batonikami, a nieliczne wolne chwile spędzałam przed kompem, z serialem i paczką nachosów. I tyłam, i tyłam, i tyłam...
Teraz od jakiegoś czasu próbowałam wziąć się za siebie. Na drodze stanęła mi "awaria" - skręciłam kostkę, co na jakieś dwa tygodnie wykluczyło mnie z wszelakich aktywności. Stopniowo jednak starałam się jeść zdrowiej, lżej, mniej. Mimo wszystko potrzebowałam kopa, a kop nastąpił dzisiaj. 
Poszłam do Biedronki i przy okazji zwykłych zakupów (już w miarę zdrowych! ;)) kupiłam wagę łazienkową, której do tej pory nie miałam w swoim gniazdku. I to był właśnie kop:

 
No właśnie... To o 10 kg więcej niż kiedy ostatnio zabierałam się za dietę... Ponadto na moich biodrach i udach pojawiły się okropne czerwone rozstępy, z którymi również zaczynam walczyć...

Wiem, że ze względu na zdecydowanie mniejszą ilość czasu i sił, moje odchudzanie tym razem będzie na pewno mniej intensywne niż ostatnio... Liczę jednak, że prędzej czy później uda mi się wrócić do odpowiednich wymiarów i wagi. W tej chwili wszystkie liczniki BMI i body fat wskazują mi nadwagę, więc czas najwyższy wziąć się za siebie, zwłaszcza, że w przyszłym roku mam brać ślub, a mój Ukochany nie oświadczał się morsowi!

Jak może pamiętacie, bardzo motywują mnie wszelkie tabele czy wykresy z wynikami. Tak i tym razem stworzyłam tabelkę z bieżącymi pomiarami, których prawdę powiedziawszy się wręcz wstydzę. Opublikuję je jednak z nadzieją, że przestaną mieć one znaczenie, kiedy za jakiś czas zmierzę się ponownie i wszystkie wskaźniki spadną... Trzymajcie proszę za mnie kciuki!

Z podkulonym ogonem prezentuję Orliczysko w pełnej krasie w ujęciu matematycznym:

  
Jaki mam plan w skrócie? O ile to możliwe - zwiększyć aktywność fizyczną, dałam sobie wyzwanie, by codziennie robić 10 km na rowerze stacjonarnym jako absolutne minimum, a przede wszystkim oczywiście zmienić nawyki żywieniowe. Pięć zdrowych posiłków, bez podjadania, bez śmieciowego żarcia, bez przejadania się...

Krótko mówiąc - zdecydowanie potrzebne mi są Wasze kciuki i wsparcie! ;) Za dwa tygodnie postaram się dać znać, czy cokolwiek się ruszyło.

piątek, 21 marca 2014

Kobo - Cienie Fashion: 202 Pale Violet, 209 Aubergine, 213 Green Pistachio, 214 Forest Green

Jeśli miałabym skompletować swoją kolekcję cieni wyłącznie z cieni pojedynczych, na pewno zdecydowana większość z nich pochodziłaby z półek Kobo. Może matowe cienie z serii Mono mnie nie rzucają na kolana, ale jestem wielką fanką ich cieni Fashion - perłowych, metalicznych, czasem kameleonowych. Ostatnio moja kolekcja poszerzyła się o cztery kolejne kolory, więc z radością coś dziś Wam o nich napiszę :)
  
  
Opis producenta:
Niezwykle trwały, intensywny i wyrazisty kolor oraz piękny metaliczny połysk. Bogata formuła zawiera korzystne dla skóry makro i mikroelementy. Cienie można stosować na sucho i mokro w zależności od pożądanej intensywności makijażu. Aplikacja cieni przy pomocy twardej pacynki.
  
  
Skład:
Talc, Pentaerythrityl Tetraisostearate, Hydrogenated Polyisobutene, Kaolin, Phenoxyethanol (and) Methylparaben (and) Butylparaben (and) Ethylparaben (and) Propylparaben (and) Isobutylparaben, Mica, [+/- CI 77891, CI 77492, CI 77491, CI 77499, CI 77007, CI 77288, CI 75470, CI 77510, CI 77742, CI 77811]

Gdzie i za ile: Drogerie Natura, cień w kasetce 18zł, wkład 14zł, bywają w promocji
Do tego można dokupić magnetyczną paletkę na cztery wkłady w cenie 9,90zł albo na 2 wkłady - 5,90zł.
  
  
Moja opinia:
W moim makijażu, jeżeli już używam cieni, dominują trzy kolory - brązy, zielenie i fiolety. Brązów mam pod dostatkiem, więc tym razem postawiłam na dwa pozostałe typu - zieleń i fiolet. W mojej nowej czwóreczce są dwie zielenie - 213 Green Pistachio, czyli delikatna mięta, i 214 Forest Green, mocna zieleń w odcieniu mrocznego lasu ;) Oba kolory strasznie mi się spodobały, choć zdecydowanie bardziej przekonuje mnie nr 214. Z fioletów mam tu 202 Pale Violet, czyli jasny różo-fiolet, oraz 209 Aubergine - typową oberżynę. Właściwie kiedyś chyba już miałam ten cień, ale przepadł w tajemniczych okolicznościach ;)
Cienie Kobo Fashion mają to do siebie, że są naprawdę proste w obsłudze. Można nimi zrobić delikatny makijaż, dobrze się rozcierają i raczej nie osypują, jednak w razie potrzeby możemy też makijaż wzmocnić, choćby nakładając na mokro, choć przyznam, że sama tego nie praktykuję. Nakładam je pędzelkiem, a nie pacynką i prawdę mówiąc nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej.
Wiecie, że makijaż nigdy nie był moją mocną stroną, nigdy nie wariowałam z nim, na co dzień chodzę z wytuszowanymi rzęsami i linerową kreską, a jeżeli użyję cieni, są to zwykle 2-3 kolory, czasem nawet jeden, jeżeli mam ochotę na któregoś z moich ulubionych kameleonów, jak np. Golden Rose z tej samej serii ;) Niemniej, te cienie z powyższych zdjęć połączyłam w dość oczywisty sposób i powstały dwa makijaże, które co jakiś czas noszę:

(213 Green Pistachio + 214 Forest Green + liner Gosh + tusz L'Oreal)
  
(202 Pale Violet + 209 Aubergine + 205 Golden Rose + liner Gosh + tusz L'Oreal)

W tej chwili paletka tych czterech cieni leży pod lustrem jako jeden z najczęściej używanych produktów do makijażu, co chyba dość jednoznacznie świadczy o mojej opinii o niej ;) Same cienie zdecydowanie polecam, zwłaszcza, gdy są w promocji - jakość jest naprawdę świetna, dobrze się trzymają i nawet laik sobie z nimi poradzi ;)
  
Co się zaś tyczy samej paletki - również polecam, zwłaszcza, że nie jest zbyt droga. Dobrze trzyma cienie i wygląda profesjonalnie, ma tylko jedną wadę. Jej powierzchnia jest taka gumowo-matowa, wygląda dobrze, ale łatwo się brudzi i przestaje dobrze wyglądać ;)
  
 
Macie jakieś cienie z serii Kobo Fashion? A może wolicie serię Mono? :)

niedziela, 16 marca 2014

Doczekałam się :)

Hej!  Chciałabym podzielić się dziś z Wami czymś ważnym dla mnie. Myślę, że wszystko co mogłabym napisać, streszczę w jednym zdjęciu - no, właściwie we dwóch:
  

Dodam tylko, że jestem przeszczęśliwą narzeczoną, choć muszę się jeszcze przyzwyczaić do nowego "statusu", ale za jakiś czas ruszamy z przygotowaniami :)

czwartek, 13 marca 2014

Receptury Babuszki Agafii - Drożdżowa maska do włosów

Do napisania tej recenzji zbierałam się dość długo, bo musiałam być pewna w 101% co do jej działania - pokładałam w niej wielkie nadzieje, bo jakiś czas temu byłam zmuszona, by dość drastycznie skrócić moje włosy. Wiecie, że staram się wyhodować je jak najdłuższe, więc teraz wzięłam się za pielęgnację, która ma przyspieszyć wzrost włosów - pierwszym kosmetykiem, który w tej sytuacji przychodzi mi na myśl jest wychwalana przez wszystkich drożdżowa maska do włosów rosyjskiej marki Receptury Babuszki Agafii. Już wiecie więc, o czym będziecie dziś czytać ;)
  
  
Opis dystrybutora:
   
Gdzie i za ile: np. na SkarbySyberii.pl - 13,90zł / 300ml
  
Skład:
   
Moja opinia:
Maskę otrzymujemy w plastikowym słoiku w kolorze beżowym albo złotym, jak kto woli ;) Strasznie podoba mi się design opakowania, jak i całej marki, bo nawiązuje do domowych sposobów na dbanie o urodę, do tradycyjnych metod naszych babć, a w takich "trikach" pokładam dużą wiarę :) Słoik odkręca się, pod zakrętką znajdziemy ulotkę i plastikowe zabezpieczenie. Nie wiem, czy to mój egzemplarz czy tak już ten produkt ma, że po otwarciu ciężko jest tę plastikową płytkę umieścić z powrotem na miejscu. Nie przeszkadza to jakoś specjalnie, ale trzeba się chwilę pogimnastykować.
Maska pachnie ładnie, naturalnie, mnie osobiście zapach kojarzy się ze słodkim mlekiem z miodem, choć mój Ukochany twierdzi, że jest mdlący ;) Konsystencja produktu jest wg mnie idealna - nie za rzadka (nie spływa z włosów), nie za gęsta (łatwo się rozprowadza). W kwestiach technicznych nie mam się do czego przyczepić ;)
  
  
O działaniu właściwie też mogę powiedzieć tylko jedno - rewelacja! Maskę nakładałam na włosy średnio 2 razy w tygodniu, na 3-5 minut, nieco dłużej niż wg przepisu. Potem bez problemu spłukiwałam maskę, suszyłam włosy i cieszyłam się ładnymi puszystymi (nie mylić z napuszonymi) włosami przez resztę dnia ;) Maska nie obciąża włosów, nie powoduje żadnych podrażnień, a co najważniejsze... pobudza wzrost włosów! Nawet koleżanki zwracały uwagę, że włosy jakoś szybko mi rosną. Moja siostra ścięła włosy mniej więcej w tym samym czasie co ja, do właściwie takiej samej długości, a w tej chwili moje są znacząco dłuższe. Nie muszę się nawet zastanawiać, czyja to zasługa :) 
Czy polecam? ZDECYDOWANIE! :) Rosyjskie kosmetyki po raz kolejny mnie zachwyciły :)
  
  
Używałyście może innych produktów Babuszki Agafii? Co jest wartego uwagi? :)

A z innej beczki - od wczoraj mnie także możecie znaleźć na Instagramie pod nickiem orlica91 (klik). Na tym profilu będą pojawiać się wpisy dotyczące bardziej blogowych spraw, nie tylko kotów ;) Zapraszam do śledzenia! :)

poniedziałek, 10 marca 2014

Serialowe Love #2 - "Spartacus"

Ostatni wpis o serialu cieszył się sporą popularnością, więc na dziś przygotowałam parę zdań o zupełnie innej produkcji. Wcześniej pisałam o "Dwóch spłukanych dziewczynach", komediowym sitcomie, bardzo śmiesznym i na luzie. Dziś z kolei zajmę się serialem z zupełnie innej półki - słyszałyście o "Spartacusie"? Cóż, o postaci na pewno, jednak serial, który o niej powstał jest zdecydowanie w moim top3, a dziś postaram się Was do niego zachęcić :)
  
  
Co to takiego?
Jak łatwo się domyślić - serial ;) Oparty na faktach, historyczny, kostiumowy, jak kto woli. Odcinki są nieco dłuższe niż w przypadku przeciętnego serialu, trwają około godziny. Producentem serialu jest Starz. 
O czym to?
To również nie stanowi tajemnicy. Głównym bohaterem jest Spartacus - wojownik, niewolnik, gladiator, buntownik... Zaczyna się niewinnie, gdy Spartacus walczy u boku Rzymian w Tracji. On i jego pobratymcy zostają jednak zdradzeni przez rzymskiego dowódcę, Glabera, a sam Spartacus i jego żona trafiają do niewoli i zostają rozdzieleni. Główny bohater trafia do miejsca pełnego intryg - do domu lanisty Batiatusa, który szkoli gladiatorów do walki na arenie. I tu zaczynają się schody - długa i kręta droga do wolności. Spartacus podporządkuje się tylko dlatego, że Batiatus obiecuje mu odnaleźć jego żonę. Jednak w świecie gladiatorów i Rzymian nic nie jest takie, na jakie wygląda i nikomu nie należy wierzyć na słowo. 
Co w tym takiego?
Przyznam szczerze, że to, co najbardziej mi się podoba w tym serialu to taka surowa brutalność, czasem wręcz przerysowana. W każdym odcinku wszechobecna jest krew, intrygi i seks (o tak, dużo śmiałych scen ;)). Zakochałam się w pierwszym sezonie przede wszystkim za barwne postaci Spartacusa, Crixusa, Naevii, Batiatusa i Lucretii, jego żony... Każdy z nich odznacza się czymś szczególnym, każdego momentami nienawidzimy, a momentami podziwiamy. Zaznaczam - jest tak w pierwszym sezonie. Kolejne niosły ciągi pewnych zawodów, jednak do samego końca oglądałam odcinki z zapartym tchem. Godne uwagi jest też zakończenie całego serialu. Nie ukrywajmy, każdy wie, jak zakończyło się powstanie Spartacusa... Mimo to ostatnie 2-3 odcinki wgniatają w fotel, powodują powodzie łez i wzruszeń, a po napisach końcowych widz siedzi i kompletnie nie wie, co ze sobą począć. Trudno też przeoczyć zupełnie przyziemne pozytywy serialu - możemy się napatrzeć na przystojnych mężczyzn i piękne kobiety w pełnej krasie ;) Myślę jednak, że osoba, która nie przepada za scenami walki czy brutalnością, powinna sobie ten serial odpuścić, bo stanowią one jego kwintesencję...
Co psuje obraz?
Uch, trudno mieć o to pretensje do twórców, ale główną wadą dla mnie jest zamienienie dwójki aktorów po pierwszym sezonie. Na nieszczęście jednym z tych wymienionych aktorów jest Andy Whitfield, grający... Spartacusa. Niestety po nakręceniu pierwszego sezonu Andy zmarł na raka :( Aktor, który go zastąpił, stanowił szok dla widzów - Liam McIntyre przy Andym wyglądał jak wymoczek... Zajęło mi trochę przyzwyczajenie się do nowego Spartacusa, jednak sporo osób po tym przekreśliło serial. Drugą zmienioną postacią była Naevia - jedna z niewolnic Batiatusa. W pierwszym i drugim sezonie grała ją prześliczna Lesley-Ann Brandt, którą później zastąpiła Cynthia Addai-Robinson, która nijak nie pasowała mi do tej roli... Sami zobaczcie:


Inną wadą może być to, że wiele scen było bardzo "komputerowych" - tzn. widać było, że są kręcone na tak zwanym "green screenie", gdzie tło dorabiane jest komputerowo:

http://www.artofjohnwalters.com/artofjohnwalters/wp-content/uploads/2012/09/Spartacus-Gods-of-the-Arena-EP1-Green-Screen1.jpg
Mnie jednak to nie przeszkadzało, myślę nawet, że mógł to być celowy zabieg producentów. 
Jakieś ciekawostki?
Koniecznie! Choćby to, że ze względu na chorobę Andy'ego drugi sezon był retrospekcją, i choć nadal miał imię Spartacusa w tytule, on sam nie pojawił się tam ani na chwilę. Drugi sezon ukazuje wcześniejsze dzieje ludus Batiatusa, początki Crixusa i historię jedynego gladiatora, który wygrał wolność na arenie - Gannicusa. Ciekawostką jest też to, że wiele postaci w serialu jest autentycznych - poza Spartacusem mamy tu do czynienia z innymi historycznymi osobistościami - Batiatus, Crixus, Glaber i inni rzymscy przywódcy, pojawia się też młodociany Juliusz Cezar! Jest też jedna postać, która z punktu widzenia historii nie miała racji bytu - gladiator Barca znany jako bestia z Kartaginy miałby około stu lat, ponieważ Kartagina upadła prawie 80 lat przed wydarzeniami z serialu ;)
Kwestie techniczne?
Proszę bardzo :) Jak już pisałam, każdy odcinek trwa niecałą godzinę. Serial ma cztery sezony po 10-13 odcinków, jednak sezony nie są chronologiczne. Jak już pisałam, drugi sezon, czyli "Bogowie Areny", powstał by "zabić czas" podczas choroby Andy'ego, więc nie ma tam Spartacusa, sezon obejmuje czasy sprzed pierwszego sezonu. Chronologicznie więc warto oglądać sezon drugi, pierwszy, trzeci i czwarty. Z tego co wiem, w tej chwili serial ten nie jest nadawany nigdzie w telewizji, ale pojawiał się na HBO (można obejrzeć na HBO GO), TV Puls i AXN Black. Zawsze też można znaleźć go online - wtedy polecam wersję z napisami, a nie z lektorem ;)
Kilka zdjęć:
http://www.baiscopelk.com/wp-content/uploads/2013/02/Spartacus.jpg
http://designinspirator.files.wordpress.com/2013/10/women_of_spartacus_sangue_nebbia.jpg
http://historum.pl/u/2012/07/Spartacus-War-of-the-Damned-6.jpg
http://1.fwcdn.pl/ph/40/34/624034/308418.1.jpg
http://kh.i1.fdbimg.pl/hxtvvcr1_mt4a0p.jpg
http://www.ewok.com.pl/wp-content/uploads/2013/03/dustin-clare-spartacus-gods-of-the-arena-the-bitter-end-04.png
Ufff, ode mnie to tyle. Teraz czekam na Wasze opinie - widziałyście ten serial? Podobał się Wam? A może właśnie Was do niego zachęciłam? :)

niedziela, 2 marca 2014

Yves Rocher Sebo Vegetal - Serum zwężające pory

Wiem wiem, zaniedbuję Was ostatnio i muszę za to przeprosić. Żeby trochę o sobie przypomnieć, napiszę dziś recenzję produktu, który bardzo mile mnie zaskoczył, choć... nie spełnia swojego podstawowego zadania. Chodzi o serum zmniejszające pory z nowej serii Yves Rocher do cery mieszanej i tłustej - takiej jak moja. Krótko mówiąc - porów nie zmniejsza, a i tak na stałe zagości na mojej półce. Ciekawe, dlaczego? Poczytajcie :)
  
  
Opis producenta:
  
Gdzie i za ile: strona Yves Rocher, 72zł / 30ml (łatwo o spore promocje, teraz za 49zł)
  
Skład:
   
Moja opinia:
Opakowanie serum to mała szklana buteleczka z pompką, przezroczysta i sprawiająca bardzo ładne wrażenie wizualne - wygląda wręcz ekskluzywnie wg mnie, choć ma wady - mogłaby być airless i nieprzezroczysta, by chronić produkt. Nie mam jednak nic do zarzucenia pod względem wygody używania. Na górę buteleczki jest mała nasadka, która chroni przed przypadkowym wyciśnięciem serum, nie jest ona jednak zbyt mocno umocowana - w kosmetyczce luzem mogłaby spaść.
Samo serum ma postać zielonkawego gęstego żelu o świeżym zapachu. Jest leciutkie, ale dość tępo się je rozsmarowuje po twarzy. Przyznam dodatkowo szczerze, że nie doczytałam, że serum powinno się stosować 2-3 razy w tygodniu - stosuję je prawie codziennie. Nie zauważyłam jednak żadnych złych efektów ubocznych ;)
  
  
Co się zaś tyczy samego działania... Tak jak napisałam na wstępie - serum nie zwęża porów, a przynajmniej ja takich efektów niestety nie zaobserwowałam na swojej twarzy. Działa jednak inaczej, co bardziej cenię - zastosowane rano sprawia, że cera jest matowa przez dobre pół dnia bez użycia czegokolwiek więcej! Nie spotkałam się jeszcze, żeby jakikolwiek krem, podkład czy puder (!) lepiej matowił moją cerę, zakochałam się w tym efekcie! Lekką wadą może być to, że potrafi się nieco zrolować, jeśli w ciągu dnia potrzemy mocniej twarz, ale mnie ten fakt nie przeszkadza jakoś specjalnie. Ponadto serum jest wydajne (zwłaszcza stosowane wg zaleceń, 2-3 tygodniowo ;)), więc myślę, że nawet koszt 72zł w cenie regularnej nie jest zbyt wygórowany. Gdy skończę tę buteleczkę, zapewne kupię nową :)
Czy polecam? Dla błyszczących cerą - zdecydowanie tak, ale nie liczcie na zwężenie porów ;)
  
   
Używałyście innych kosmetyków z serii Sebo Vegetal? Jakie wrażenia? Co polecacie, a czego nie? :)

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...