niedziela, 30 września 2012

Wujek Google radzi, czyli czego u mnie szukacie? #4

Uzbierałam kolejną porcję hasełek z wyszukiwarki, tak na przyjemne zakończenie miesiąca. Pośmiejmy się i zapomnijmy, że jutro zaczyna się rok akademicki ;)
Po raz kolejny Google mnie zagięło niektórymi hasłami, zobaczymy, czy i na Was zrobią wrażenie? ;)
  
  
  1. szampon z tartaku
Wszystko spoko, tylko potem trociny trudno wyczesać...
 
2. pryszcz w przekroju
 Zepsuła mi się ta funkcja w aparacie, sorry :(
 
3. arabscy przystojniacy
 Hmmm, ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?
 
4. sciana z drobinkami
OK, tego nie rozumiem...
 
5. co to znaczy ze chłopak zabral mi branzoletke?
Trudno powiedzieć, ale na wszelki wypadek z nim zerwij.
 
6. olej palmowy ile czymać na włosach?
 Minimum czy godziny.
 
7. efektowny maniciur
Dla mnie już samo słowo "maniciur" jest efektowne!
  
8. dietetyczny jadłospis dla zwierząt
No i jak ja mam biedna to odebrać...?
 
9. poczotkujace.owlosienie.u.dziewczat.zdjcia.
 Strach pomyśleć, co autor miał na myśli.
   
10. extra piersi
Och, dzięki :)
   
11. włosy nie rosną
Oooj tam, na pewno rosną!
 
12. tygrys w prezencie
Bardzo chętnie, podać adres?
 
13. perfumy z ogorkiem gruntowym 
Jakoś nie brzmi to dla mnie zachęcająco...

14. Czy orlica jest sową?
Tak, prowadzę nocny tryb życia i mam nadzieję, że tego dotyczyło pytanie.
 
15. sexy brzuch
Ponownie, dziękuję bardzo :)
 
16. olej kokosowy pachnie kokosem
O żesz... I co teraz...?
 
17. co można zrobić z siana?
Świetną zabawkę dla kota!
 
18. intymne połączenie czerni i bakłażana
Obawiam się, że moja wyobraźnia nie sięga tak daleko...
 
19. Co oznacza palec serdeczny w górze?
W wolnym tłumaczeniu: "Kochanie, nie sądzisz, że czegoś tu brakuje?"
 
20. co zrobic żeby wlosy urosly w miesiąc?
Dobry nawóz to podstawa.
   
  
Na dziś to tyle! Wam życzę miłego czytania, a ja lecę czatować na kolejne takie kwiatki wśród wyszukiwanych słów kluczowych ;)

sobota, 29 września 2012

Avon SuperShock - Żelowa kredka do oczu - Golden Fawn

Jakiś czas temu wiele dobrego słyszałam o nowych kredkach do oczu z Avonu. Jestem konsultantką, a nigdy dotąd się na nie nie skusiłam, więc po kolejnej pełnej zachwytów opinii w końcu zamówiłam jeden kolor. I już wiem, że kupię więcej! :) Poczytajcie "kolejną pełną zachwytów" recenzję kredki SuperShock :)
  
  
Opis producenta:
brak ;)

Gdzie i za ile: u konsultanki Avon, średnio ok. 15zł
 
      
Moja opinia:
Kredka wygląda jak... kredka, ale powiedziałabym, że to żelowy eyeliner w formie kredki. Zasłonięta jest ona plastikową skuwką, napisy na kredce są srebrne i trwałe, nie ścierają się ani nie "odpryskują". Plusem jest też to, że końcówka kredki jest w tym samym kolorze co sam wkład - przydaje się to, kiedy wszystkie produkty do oczu, jak w moim przypadku, są w jednej szufladce, w której trzeba pogrzebać, żeby znaleźć konkretny kosmetyk ;)
Wybrałam odcień Golden Fawn, bo od jakiegoś czasu szukałam czegoś delikatnego, to podkreślenia i rozjaśnienia spojrzenia. Ten odcień okazał się idealny. To coś pomiędzy beżem a złotem, pięknie i nietandetnie błyszczy (nie ma drobinek), daje naprawdę śliczny delikatny efekt.
  
  
Kredka jest niesamowicie miękka, dzięki czemu makijaż nią możemy wykonać w kilka sekund. Uwielbiam takie produkty! Przyznam się nawet, że przez ostatnie dwa tygodnie pracy w biurze podróży ta kredka stanowiła właściwie cały mój makijaż oka - dokładnie tak, jak na zdjęciu poniżej. Nie było potrzeby nakładania cieni czy eyelinerów, skoro oko obramowane tą kredką i z wytuszowanymi rzęsami już było pięknie i naturalnie podkreślone. 
Jeśli chodzi o trwałość... Na dolnej powiece kredka trzyma się nienaruszona przez calutki dzień, chyba, że rozmażemy ją palcami ;) Na górnej, a zaznaczam, że mam tłuste powieki, po jakimś czasie migruje w postaci mikroskopijnych drobinek po całej powiece, ale nie wygląda to źle - oko jest ładnie i subtelnie rozświetlone. W postaci kreski trzyma się tuż przy linii rzęs. 
Nie ma problemów z temperowaniem jej, choć proponuję wcześniej włożyć ją do lodówki. Wkład jest tak mięciutki, że może się złamać. Dodam też, że kredka jest wydajna. Oczywiście temperować ją trzeba częściej niż twarde kredki, ale przy jej miękkości i tak starcza na długo :)
Dość zachwytów. Wy popatrzcie sobie na efekt na oku, a ja idę dumać nad kolejnym kolorem ;)
  
  
Używałyście kredek z Avonu? Jakich? Lubicie je? :) 
I jakie odcienie polecacie z rodzinki tej mojej kredki? ;)

piątek, 28 września 2012

Vipera - Korektor Look Smooth - 05

Od dłuższego czasu szukałam czegoś, co skutecznie zakryje moje cienie pod oczami. Korektory rozświetlające średnio się sprawdziły, inne podkreślały zmarszczki, jeszcze inne wręcz pogłębiały cienie. Wreszcie znalazłam odpowiedni korektor, choć zupełnie się tego po nim nie spodziewałam! Jednak Vipera potrafi zaskakiwać także pozytywnie ;)
  
  
Opis producenta:
Konsystencja wtapia się w skórę, nie zostawia smug. Emolienty zapewniają miękką i łatwą aplikację. Surowce naturalnego pochodzenia długotrwale pielęgnują i chronią. 1% Witaminy E działa antyoksydacyjnie i nawilżająco. Zawiera filtr UV. 
  
Gdzie i za ile: na stanowiskach Vipery, 9,50zł
  
Skład:
   
Moja opinia:
Korektor ma formę tradycyjnego wykręcanego sztyftu o okrągłym przekroju. Opakowanie jest solidne i porządne, nie ma obaw, że się rozsypie przy kręceniu. Nie jest za to może najpiękniejsze, bo jest na nim nawalone napisów, składów itd - takie informacje wolę mieć osobno na kartoniku albo ulotce, tyle, że tutaj nie było żadnego kartonika ani ulotki.
   
 
Dostałam ten korektor do recenzji i w pierwszej chwili załamałam ręce. Dostałam nr 05, do śniadej karnacji, a jak pewnie już wiecie, zdecydowanie należę to tych bledszych ;) Jego odcień to dość ciemny beż, na szczęście nie pomarańcz. Korektor powędrował do szufladki z kolorówką i trochę tam przezimował, zanim go użyłam. Wypróbowałam go najpierw na bliznach, ale w efekcie wyglądało to jak duże przebarwienia na twarzy - zdecydowanie kiepsko. Spróbowałam jednak użyć go także do cieni pod oczami, i o dziwo - tu się sprawdził. Jego kolor nie odznaczał się specjalnie od reszty karnacji, bo moja skóra pod oczami i tak jest dość ciemna, a za to ładnie pokrył cienie tak, że oczy wyglądały znacznie zdrowiej. Nie podkreśliło minizmarszczek, nie pogłębiło cieni, choć dopatrzyłam się jednego minusa. Mianowicie pod oczami korektor wygląda nieco zbyt żółto. Nie rzuca się to w oczy, ale jednak widać po przyjrzeniu się. Mimo to, na razie zostanę przy nim, bo nic tak ładnie nie tuszowało mi dotąd cieni. Dodam też, że korektor nie znika szybko z twarzy, trzyma się spokojnie ok. 10 godzin, a później zaczyna stopniowo się ścierać, ale raczej równomiernie. 
Podsumowując, jestem na tak, choć po tym korektorze nie spodziewałam się niczego dobrego. Nie jest rewelacyjny, ale spełnia swoje zadanie - bo nie wymagam więcej niż tuszowanie cieni. 
  
  
A Wy jak radzicie sobie z sińcami pod oczami? Tuszujecie czy przeciwdziałacie? :)

czwartek, 27 września 2012

Orlica dietuje... #6 - Już półmetek!

Trzy czwarte odchudzania za mną, zarówno pod względem czasu, jaki na to przeznaczyłam, jak i przebytej drogi do celu :) Jestem z siebie dumna, choć może brzmi to kretyńsko - w końcu to dopiero półtora miesiąca odchudzania! Cóż, dla mnie to AŻ, bo nigdy tyle nie wytrzymałam i nie osiągnęłam takich efektów.
Jakich? Czytajcie dalej :)
  
  
Przez ostatnie dwa tygodnie (od poprzedniego mojego sprawozdania) nie było kolorowo z odchudzaniem. Całe dnie spędzałam na praktykach, więc miałam rozregulowany jadłospis (np. śniadanie, drugie śniadanie, trzecie śniadanie, obiad, kolacja) albo wręcz pomijałam któreś posiłki. Czasem zdarzyło mi się też zgrzeszyć - w chwili słabości zamówiłam sobie minipizzę do biura, raz też wybrałam się do chińskiej knajpki na mojego ukochanego kurczaka w cieście i w sosie chilli ;) Trafiło się też kilka mniejszych grzeszków. Poza tym, miałam znacznie mniej czasu i siły na ćwiczenia i chyba tylko ze 3-4 razy w ciągu tych dwóch tygodni poszłam na siłownię. Bałam się więc, że wyniki teraz nie będą zbyt dobre - ba, bałam się wręcz, że będzie regres, ale nic takiego się nie stało, zobaczcie same:
  
  
Jak widzicie, i centymetry i kilogramy ładnie lecą w dół :) Jestem z tego szalenie zadowolona, zwłaszcza z faktu, że z samego brzucha udało mi się zrzucić prawie 10cm obwodu! Przyznam, że znacznie bardziej cieszą mnie znikające centymetry niż kilogramy. Oczywiście lecą też nieco nie tam, gdzie trzeba, ale chyba nic na to już nie poradzę ;) Co ciekawe, wg kalkulatora zawartości tłuszczu w organizmie mam 18,5%, co jest już niby niedowagą. Cóż, na niedowagę nadal zdecydowanie nie wyglądam, traktuję więc te kalkulatory z przymrużeniem oka ;) 

Do pierwszego obranego celu - 54kg - brakuje mi nadal 1,8kg. Daję sobie na to ostatnie dwa tygodnie, jakie przeznaczyłam na odchudzanie, myślę, że to wystarczy. Jednak jako, że centymetry są dla mnie ważniejsze niż kilogramy, obrałam sobie nowy cel:
  
  
To zdjęcia sprzed trzech lat, z mojej studniówki. Miałam wtedy sukienkę kupioną na ten cel, ale z założeniem, że jest tak boska, że będę mogła ją nosić także na inne okazje. Uwielbiałam ją, ale niestety długo się nią nie nacieszyłam, bo stopniowo tyłam. Najpierw wyglądałam w niej jak baleron, a później w ogóle nie byłam w stanie się w niej dopiąć... Na studniówce ważyłam 50kg - to były 4kg niedowagi, a jednak wtedy czułam się w swoim ciele najlepiej. Teraz chcę zejść do minimum dla mojego wzrostu, czyli 54kg, ale zrobię co mogę, żeby nadal gubić centymetry, bez wracania do niedowagi - siłownio, przybywam! Tak więc moim nowym celem odchudzania jest... wciśnięcie się w tą kieckę bez wyglądania jak prosię ;) Mam nadzieję, że będę Wam się tu mogła w niej pokazać za jakiś czas, bo wręcz ją kocham i serce się kraje, jak ta śliczna kieca wisi samotnie na wieszaku ;)
  
Zrobiłam sobie też mały motywator:

  
Jestem maniaczką Disney'a - tego starego, ponadczasowego Disney'a. "Mulan" jest jedną z moich ulubionych bajek i do tej sytuacji nadaje się idealnie :) Grafikę tę ustawiłam sobie jako tapetę, jako tło na FB, dodaje mi otuchy jak mam małe chwile zwątpienia - a jakże, zdarzają się i takie ;)
   
Pozostaje mi już tylko prosić Was o kciuki, bo jestem coraz bliżej celu! :)
Moje odchudzające się czytelniczki, a jak idzie Wam? :)

środa, 26 września 2012

Coś do poczytania... #3

Od dłuższego czasu chciałam już pokazać Wam nową porcję czytanych ostatnio książek i zawsze znajdywało się coś "ważniejszego" do opublikowania. Na dziś już się uparłam, że będzie o książkach :) 
W wakacje sporo udało mi się poczytać, dziś chcę Wam napisać o kilku ciekawszych pozycjach.
      
    
"Wypychacz zwierząt" Jarosław Grzędowicz
  
"Spokojnie, to tylko fikcja... Czyżby?
A więc wierzysz w to, co widzisz... Strzeż się! Bo znane i bezpieczne bywa podstępne. Zbłądzić możesz, podążając jedną z dróg, gdy wiele innych w zasięgu wzroku. Przyszłość jawi się milionem możliwości, ale to teraźniejszość Cię zaskoczy. Przesuń kamień, a runie imperium.
A więc ufasz rozumowi… Najwyraźniej pracownię wypychacza zwierząt odwiedzić musisz, na pokład U-boota wsiąść, przeżyć pocałunek Loisetty, przetrwać syberyjską zamieć, posłuchać pożegnalnego blues'a albo specjałów kuchni Wschodu skosztować. Zaprasza autor „Księgi Jesiennych Demonów”. Oto kolejna – pełna niesamowitości, wyrazistych bohaterów i mrocznej tajemnicy – antologia jego opowiadań. A liczba ich... 13."
  
Czytałam tę książkę na raty - po jednym, dwa opowiadania. Większość połknęłam jednym tchem, zafascynowana fabułą, ale przez niektóre ledwo przebrnęłam - np. pierwsza połowa "Wilczej Zamieci". Każde opowiadanie jednak zostawiało mnie siedzącą i gapiącą się w przestrzeń z wyraźnym "łot de fak" na twarzy. Jedyne określenie, które pasuje mi do większości z tych opowiadań to "schizowe" - po przeczytaniu naprawdę nie można ich wyrzucić z pamięci, trzeba analizować, rozmyślać, aż się naprawdę zrozumie ich treść. Za to właśnie uwielbiam opowiadania Grzędowycza. Poza tym lekki, przyjemny język (poza fachowymi "okrętowymi" określeniami w "Wilczej Zamieci" ;)), dobry humor, naprawdę genialne pomysły.
  
   
"RPA. Cuda świata. 100 kultowych rzeczy, zjawisk, miejsc" Michał Leśniewski
   
""Cuda Świata" to ekskluzywna kolekcja 25 albumów. Każdy z nich to wyczerpująca i barwna publikacja przybliżająca czytelnikowi kraj, jego kulturę oraz najważniejsze miejsca i obiekty z prestiżowej listy Światowego Dziedzictwa Kulturalnego UNESCO. Każdy tom kolekcji zawiera opis 100 najważniejszych zjawisk, miejsc, rzeczy, które tworzą niepowtarzalny klimat przedstawianego państwa. Czytelna chronologia i łatwa nawigacja oraz unikalne zdjęcia, najbardziej aktualne i różnorodne informacje, których dotąd trzeba było szukać w wielu odrębnych publikacjach, oraz wysoki poziom edytorski wydania wyróżnia kolekcję i czynią ją niezwykle atrakcyjną i unikalną dla wszystkich miłośników podróży, historii świata i ludzkości."
  
Jest to jedna z kilkunastu książek z tej serii w mojej kolekcji i myślę, że tę recenzję można uznać za ogólną dla serii. Cały album wydany jest naprawdę pięknie - porządny kredowy papier, ładna czcionka, ciekawe zdjęcia, wszystko przejrzyste i estetyczne. Ale najważniejsze - treść - naprawdę interesująca. Zagadnienia podzielone są na kategorie - Perły architektury i sztuki, Magia przyrody, Skarby tradycji, Ludzie i styl życia. Dobrze jest w chwili nudy otworzyć album na dowolnej stronie i przeczytać na temat jakiegoś miejsca czy zjawiska. Naprawdę ciekawe rzeczy zawarte są w tych albumach.
  Jeden minus to bardzo powtarzalny język, co chwila czytamy te same sformułowania...
    
    
"Tabu" Casey Hill
  
"Dla tego seryjnego mordercy nie istnieje żadne tabu... Reilly Steel, urodzona i wychowana w Kalifornii, jest absolwentką Akademii FBI w Quantico, z zawodu śledczym sądowym. Opuszcza gwarne San Francisco i przenosi się na drugi koniec świata, do sennego Dublina, by jako doskonały fachowiec w swojej dziedzinie wprowadzić irlandzkie laboratorium kryminalistyczne w XXI wiek, mieć oko na ojca, który po rodzinnej tragedii szuka pocieszenia w kieliszku, a przy tym spróbować się odciąć od fatalnych wydarzeń z przeszłości i zacząć nowe życie… Jej plany niweczy seryjny morderca. Pierwsza zbrodnia to dwa trupy, para młodych ludzi w luksusowym apartamencie. I choć rany postrzałowe na nagich ciałach zdają się wskazywać na samobójstwo, intuicja podpowiada Reilly, że sprawa jest bardziej skomplikowana. Wkrótce pojawiają się nowe ofiary, a ekipa śledcza zaczyna podejrzewać, że oprawca jest gotów złamać wszystkie społeczne normy… po kolei…"
  
Krótko mówiąc, jest to bardzo ciekawy kryminał. Autorka (a właściwie autorzy) świetnie prowadzą fabułę, wtrącając co jakiś czas nowe wątki, jakby rzut na akcję oczami innych osób. Mamy tu też do czynienia z potężnym zwrotem akcji, choć nic więcej nie zdradzę. Podoba mi się także kreacja bohaterów, polubiłam bardzo główną bohaterkę, Reilly, i detektywa, z którym pracowała - Chrisa.
Bardzo chętnie sięgnęłabym po kolejne tomy, ale nie wiem nawet, czy już się ukazały ;)
   
  
"Arabska żona" Tanya Valko
   
"Wstrząsająca historia młodej kobiety, która poślubiła muzułmanina. Dorota, uczennica szkoły średniej, poznaje Ahmeda, w którym zakochuje się bez pamięci. Jej najbliższe otoczenie nie kryje swojego negatywnego nastawienia do tego związku, mimo to młodzi spotykają się dalej. Kiedy dziewczyna zachodzi w ciążę, Ahmed ją poślubia. Po pewnym czasie wyjeżdżają do jego rodziny. Tam ukochany, dotychczas niewidzący świata poza swoją Docią, pokazuje prawdziwe oblicze - znika na całe dnie z domu, nie interweniuje, gdy kobiety z jego rodziny dręczą żonę, okazuje się zazdrosny, nie stroni od rękoczynów. Dorota wiele znosi dla swojej miłości, w pewnym momencie jednak nie wytrzymuje... "Arabska żona" to kwintesencja ponad dwudziestoletnich kontaktów pisarki z krajami muzułmańskimi, efekt studiów i badań, doświadczeń własnych oraz zasłyszanych opowieści. W swoich bohaterach oraz ich losach autorka skompilowała wiele ludzkich historii, umiejscawiając je w kokonie literackiej fikcji."
  
 Czytając tę książkę, z początku byłam oczarowana. Powieść pisana ciekawym językiem, czytało się ją naprawdę przyjemnie i szybko. W każdym razie początek, którego akcja rozgrywa się jeszcze w Polsce. Później do emocji dołącza złość na główną bohaterkę, która próbuje wmieszać się w kulturę, o której nie ma zielonego pojęcia, a kolejny pojawia się szok po przeczytaniu kolejnych to "akcji" ze strony Ahmeda. Aż trudno uwierzyć, że można tak traktować osobę, którą teoretycznie się kocha... Widać jednak, że jest to historia sklejona z przeżyć kilku osób - wydaje się mocno przerysowana i spłaszczona.
  
  
"Księżniczka Pocahontas" Susan Donnell
   
"Jest to historia oparta na faktach, opowiadająca o wielkiej, burzliwej miłości. Poznajemy w niej młodą księżniczkę dzikiego plemienia Powhatanów, żyjącego na terenach obecnej Wirginii. Pocahontas wkracza dopiero w dorosłe życie, a jako ukochana córka króla siedmiu krain ma z góry ustalone życie - jej przyszłym mężem ma być wspaniały wojownik Kokum. Poznaje jednak atrakcyjnego, intrygującego Anglika - Johna Smitha. I od tej pory wszystko się zmienia..."
  
Kiedy odkryłam istnienie tej książki, od razu zabrałam się za czytanie - "Pocahontas" to jedna z moich ukochanych bajek z dzieciństwa. Ta powieść oparta jest na faktach - byłam w szoku, widząc kolejne to zgodności między Disney'em, a właściwą historią. Oczywiście fabuła nieco się różni, tutaj mamy połączenie dwóch disney'owskich części "Pocahontas", niestety ze smutnym zakończeniem... Z początku trudno było pogodzić się z myślą, że gdy poznajemy Pocahontas, ma ona 12 lat! Jest jednak dziewczyną inteligentną, odważną i bardzo dojrzałą, w każdym razie w wizji autorki. Powieść bardzo mi się podobała, z jednej strony czytałam ją z wypiekami na twarzy, a z drugiej... momentami była naprawdę monotonna, to chyba kwestia braku umiejętności autorki. Niemniej, zdecydowanie polecam tę lekturę wszystkim zainteresowanym postacią indiańskiej księżniczki :)
  
  
I co, zainteresowała Was któraś z tych książek? Może je czytałyście? Chętnie o nich porozmawiam :)

wtorek, 25 września 2012

Misslyn - Naklejany lakier do paznokci

Swego czasu, jako lakierowa maniaczka, byłam na bieżąco ze wszystkimi nowinkami w tej kategorii - różnymi lakierami o nowych formułach, specyficznymi ozdobami i sposobami zdobienia, a także z cudem określanym jako naklejany lakier do paznokci. W większości naklejki te nie zrobiły na mnie specjalnego wrażenia - były sztywne, odklejały się, nie przylegały ładnie do płytki paznokcia. Zdążyłam już uznać to za cechę charakterystyczną, gdy niedawno trafiłam na nowości od Misslyn. Zmieniłam zdanie! Poczytajcie :)
  
  
Opis producenta i skład:
   
Gdzie i za ile: na stanowiskach Misslyn (np. w Hebe), 35zł za komplet
  
Instrukcja obsługi:



Nie jest po polsku, więc spróbuję ją przetłumaczyć ;)
1. Wybierz odpowiedni rozmiar paska dla konkretnego paznokcia i oderwij ten odcinek od reszty arkusza.
2. Oderwij grubszą przezroczystą folię. Przytrzymaj naklejkę za srebrny fragment i delikatnie usuń cienką folię ochronną.
3. Umieść naklejkę na paznokciu tak, by zaokrągloną częścią była przy skórkach, dociśnij.
4. Zagnij pozostałą część naklejki pod paznokieć i delikatnie spiłuj ją pilniczkiem. Dla utrwalenia efektu możesz pokryć naklejkę topem.





Moja opinia:
W swojej recenzji zajęłam się konkretnym wzorem o wdzięcznej nazwie Burlesque i o numerku 40. To piękny wzór o beżowym tle z motywem czarnej koronki - uwielbiam takie!
  
   
W opakowaniu, które nota bene jest dla mnie horrendalnie wręcz drogie, znajdujemy 16 naklejek, tak, by mieć odpowiedni wybór w rozmiarach. Są one zapakowane w szczelnie zamkniętą poprzez zgrzew saszetkę, mamy pewność, że nikt przed nami ich nie macał ;) Zebrane są w dwa arkusiki po 8 naklejek, ułożonych wg rozmiaru. Prawdę powiedziawszy, mi do kompletnego manicure'u wystarczyło... 6 naklejek! Jakim cudem? Mam aktualnie dość krótkie paznokcie, więc cztery naklejki mogłam przeciąć na pół, jedną część zaokrąglić i przykleić na dwa paznokcie. Tylko paznokcie na kciukach okazały się zbyt długie. W ten sposób mam nadal dość naklejek do kolejnego użycia, co znacznie poprawia relację cena / użyteczność, bo 35zł za jeden manicure to za dużo, za dwa - już nie tak źle ;)
    
   
Przyklejenie tych naklejek okazało się dziecinnie proste. Nie ma tu bawienia się klejami czy suszarką, jak w przypadku innych naklejek, po prostu zdejmujemy folię i przyklejamy. Naklejki są tak cienkie i delikatne, że przylegają tak idealnie, że widać na nich było nawet moje naturalne podłużne bruzdy na paznokciach! Naprawdę mnie to pozytywnie zszokowało :)
Poza tym... trwałość. W przypadku naklejek, które testowałam wcześniej, bardzo szybko zaczynały się odklejać czy też odstawać. Tutaj byłam zaskoczona, bo choć nie utrwaliłam jej topem, piękna koronka na paznokciach wytrzymała dwa dni, w tym szorowanie garów, dłuuugą kąpiel w gorącej wodzie, z peelingiem - nawet lakier nie wytrzymałby tego nienaruszony na moich paznokciach! Te naklejki wymiękły dopiero przy drugiej gorącej kąpieli, zaczęły się nieco odklejać, ale tak, że mogłabym je jeszcze pewnie ponosić. Ja mam to do siebie, że wszystko co mogę to zdzieram, zdrapuję itd, więc jak tylko się odchyliły od paznokci, zerwałam je z nich do końca ;) Płytka paznokcia była nienaruszona, mimo mocnego kleju. Zostawiłam kilka naklejek, żeby upewnić się tylko, jak wygląda kwestia zmywania - faktycznie zmywacz do paznokci nieźle z nimi sobie radzi :)
Ogólnie mówiąc, jestem z tych naklejek baaardzo zadowolona, przeraża tylko cena. Zważywszy jednak na to, ile płacimy w salonie kosmetycznym za zwykłe pomalowanie paznokci, wychodzi to całkiem nieźle, zwłaszcza, że jedno opakowanie może wystarczyć nam na dwa razy :)

Zobaczcie jeszcze, jak wyglądają te cudeńka na paznokciach - prawda, że ładnie lśnią, nawet bez topa?
  
   
Używałyście kiedyś ozdób tego typu? Jakie były Wasze wrażenia? :)

poniedziałek, 24 września 2012

Bielenda EcoCare - Algi do mycia ciała

Dawno dawno temu wygrałam na Papilocie zestaw kosmetyków Bielendy. Wśród nich było opakowanie o tajemniczej i jakże intrygującej nazwie... algi do mycia ciała. Strasznie byłam tych alg ciekawa, ale chciałam je zostawić na "specjalną okazję". Specjalna okazja się znalazła - wygrzebałam je z półki i zobaczyłam, że zbliża się termin ważności - oto okazja ;) Cóż, przyznaję, że po takiej nazwie spodziewałam się cudów i dziwów. Trochę się zawiodłam...
  
  
Opis producenta:
   
Gdzie i za ile: ok. 22zł / 80g (200ml), ale gdzie - nie mam pojęcia
  
Skład:
   
Moja opinia:
Sama nie wiedziałam, czego się spodziewać po tych algach - dlatego zżerała mnie ciekawość co do nich... Moja Mama się śmiała, że po zetknięciu z wodą zmienią się w plątaninę wodorostów i czegoś takiego się spodziewałam, choć oczywiście nie w takiej skali - tzn. myślałam, że napęcznieją i zmiękną, a nic takiego się nie stało. No, ale może po kolei...?
Opakowanie alg to plastikowy dwuwarstwowy słoiczek, częściowo przezroczysty, z zieloną nakrętką. Bez tekturowej nakładki, na której znajdują się wszystkie informacje, nie wygląda wcale imponująco. Po odkręceniu mamy zabezpieczające sreberko - tak sztywne i grube, że można się nim pociąć - dlatego ja zdarłam je całe od razu. Pod spodem kryją się algi pod postacią drobnych granulek, raczej suchych, ale zbrylonych. Pomiędzy nimi znalazłam miarkę. Granulki są zielone z czarnymi ziarenkami czegoś ;) Pachną specyficznie, takim morskim błotkiem. O dziwo, choć lubię takie zapachy, ten średnio przypadł mi do gustu. 
  
  
Po zwilżeniu na skórze nie stało się nic - grudki alg stały się mokrymi grudkami alg, wcale nie zmieniły swojej konsystencji ani twardości, nic. Puściły tylko nieco zielonego barwnika - nie łudzę się nawet, że naturalnego, zwłaszcza, że barwniki mamy jak byk w składzie. Nałożyłam tę breję na skórę i próbowałam rozsmarować - szło jak krew z nosa. Tępo, drapiąco, nieprzyjemnie. Wtedy uznałam, że potraktuję to nie jako coś do mycia ciała, jak wskazuje producent, a jako peeling - i tu sprawdził się znacznie lepiej. Wzięłam nieco mniejszą ilość i rozmasowywałam po skórze - dawno nie używałam tak dobrego zdzieraka. Sprawił, że skóra była gładka i idealnie wręcz złuszczona. Muszę jednak przyznać, że wcale się umyta nie czułam, więc żel pod prysznic i tak był koniecznością. 
Podsumowując, jeśli potraktujemy to cudo jako peeling - będzie super. Ale nie próbujcie się tym myć ;) Nie wiem właściwie, czy zachęcać Was do zakupu, bo nigdy nie widziałam tych alg w sklepach. Wiem, że można je kupić w necie, ale nawet na stronie Bielendy nie ma już informacji o tej serii. Czyżby ją wycofali?
  
  
Używałyście tego typu dziwactw? Może macie na nie jakieś patenty?

niedziela, 23 września 2012

Orlicowa trzódka #4 - Trochę egzotyki

UWAGA, ten post zawiera zdjęcia ptaszników, węży i owadów - jeśli nie chcesz ich oglądać, po prostu przejdź teraz na inną stronę ;)

Dziś dość kontrowersyjny post - jedne z Was mnie o niego prosiły, inne wręcz błagały, żebym go nie publikowała ;) Myślę, że pójdę na kompromis, jeśli post się pojawi, ale w ten sposób, że przeczytają go tylko ci, co będą chcieć ;)

Teraz ładny ostrzegawczy obrazek do miniaturki, żeby nie było pisków:
  
I przechodzimy do rzeczy - chcę Wam dziś przedstawić jedną z moich pasji, czyli terrarystykę.
A co to jest ta terrarystyka? To po prostu hodowla zwierząt egzotycznych - pająków, węży, owadów.
Swego czasu moja hodowla była spora, miałam kilkadziesiąt różnych ptaszników, węża, różne owady... Później z czasem hodowla mi zanikała, aż wreszcie zostałam bez żadnego zwierzaka tego rodzaju. Ostatnio jednak wróciłam do tej pasji, więc i Wam chcę ją przybliżyć.

Osoby, które chcą obejrzeć zdjęcia, zapraszam dalej ;)

sobota, 22 września 2012

Gracja - Pomadka ochronna do ust Truskawka

Wiecie już pewnie, że jestem maniaczką smarowideł do ust. Na chwilę obecną mam ich piętnaście i zaraz wybieram się do sklepu po kolejny upatrzony balsam. A jako, że mam ich sporo, to i robię się wybredniejsza, nie wszystkie trafiają w mój gust, trafiają się też buble, jak np. pomadka Gracja...
  
  
Opis producenta i skład:
   
Gdzie i za ile: np. na BioGaleria.pl, ok. 4zł / 4,5g
  
Moja opinia:
Należę niestety do tych kobiet, które patrzą na opakowanie. W tym przypadku w życiu bym tej pomadki sama nie kupiła, bo opakowanie jest po prostu tandetne. I tak "szacun", że sztyft był w kartoniku... Opakowanie jest biało-czerwone. Białe napisy szybko znikają z czerwonego tła, co sprawia, że wygląda to jeszcze gorzej. Cały sztyft wydaje się mało solidny, ale na razie przez ponad miesiąc użytkowania (no dobra, głównie tylko noszenia w torebce) nic mu się nie stało.
Po otwarciu widzimy biały, lekko przejrzysty i bardzo twardy sztyft, co niestety przekłada się na jakość jego stosowania. Pachnie niby truskawkami, ale strrrasznie chemicznie, na początku wręcz trudno było mi się przełamać, żeby zastosować go na usta! Zapach jak pomadki ochronne z bazarków z mojego dzieciństwa. Nic fajnego przy dzisiejszym wyborze w tej kategorii.
  
  
Nałożenie tej pomadki na usta wcale nie należy do najłatwiejszych. Nie jest może tępa, ale twarda, przez co ślizga się po ustach, wcale na nich nie zostając. Trzeba się nieźle namachać, żeby na ustach pozostała warstewka pomadki. Kiedy już wreszcie uda się to osiągnąć, usta stają się... tłuste, inaczej określić tego nie umiem. Nie jest to przyjemne wrażenie, a bez problemu radzę sobie z wazeliną na ustach - tutaj efekt jest dla mnie po prostu przykry. Muszę jednak przyznać, że usta są nawilżone. Efekt nie jest długotrwały, ale jednak przez jakiś czas czujemy tę warstewkę. Na ustach raczej jej nie widać - lekko je nabłyszcza, nic więcej. Niestety może też nabłyszczać okolice ust, zwłaszcza przy cerze skłonnej do świecenia się. 
Dla mnie ta pomadka to niewypał. Może i nawilża, ale nie jest wcale przyjemna w użytkowaniu. Mam wiele znacznie lepszych kosmetyków tego typu, Gracja poszuka nowego domu.
  
  
Miałyście pomadki z tej serii? Podobały się Wam?

piątek, 21 września 2012

Isana - Krem do rąk Kwiat Pomarańczy

Nie wiem, jak Wy, ale ja bardzo lubię Rossmannowskie marki własne. Jedną z nich jest Isana, z której miałam już kilka ciekawych kosmetyków, ale i kilka bubli. Ostatnio dostałam krem do rąk tej marki, o kuszącym (z nazwy) zapachu kwiatu pomarańczy. Jest to edycja limitowana, co jeszcze bardziej zaostrzyło mój apetyt ;)
  
  
Opis producenta:
   
Gdzie i za ile: w Rossmannie, ok. 4zł / 100ml
  
Skład:
   
Moja opinia:
Kremy do rąk to jedne z tych produktów, od których wymagam dużo. Muszą się szybko wchłaniać, bez pozostawiania tłustej warstewki, muszą ładnie pachnieć i sprawiać, że dłonie są miękkie i nawilżone. Ten spełnia każdy z tych warunków, ale żadnego w pełni.
Opakowanie to klasyczna matowa tubka, stawiana na zamknięciu - na szczęście jest zamykana na zatrzask, bo nie rozumiem idei odkręcanych kremów do rąk ;) Tubka jest większa, niż przeciętny krem, bo zamiast 50ml albo 75ml, zawiera aż 100ml. Do tego krem jest niesamowicie wydajny, więc będę go pewnie używać przez najbliższy rok! Po wydobyciu odpowiedniej ilości, widzimy, że krem jest biały i dość gęsty. Pachnie ślicznie - pomarańczową goryczą, inaczej nie umiem tego zapachu określić. Niestety, po rozsmarowaniu pachnie ładnie tylko z daleka - jeśli powąchamy bezpośrednio dłonie, zapach raczej nie zachwyci...
Wchłania się dość szybko. Nie zostawia tłustej warstwy, ale czuć swego rodzaju jedwabistą powłoczkę na dłoniach. Zdaję sobie sprawę, że dla większości z Was byłaby to zaleta, ale ja nie lubię czuć, że mam coś na dłoniach, nawet jeśli oznacza to dobre nawilżenie skóry. Bo muszę przyznać, że nawilża całkiem nieźle, skóra po tym kremie jest naprawdę gładka i miękka. 
Czy kupić? Tak, polecam ;) Jeśli jeszcze znajdziecie ten krem na półkach, śmiało ładujcie do koszyka, bo kosztuje grosze, a jest naprawdę niezły :)
  
Wybaczcie przykrótką recenzję - ujęłam w niej wszystko, co powinnam, ale nie mam siły ani czasu, żeby się bardziej rozpisywać w chwili obecnej ;) Mam nadzieję, że wystarczy Wam ta treść ;)
  
  
Odkryłyście ostatnio jakieś cudo z marek własnych Rossmanna - Isana, Wellness&Beauty, Alterra itd?
Chętnie poczytam, może dowiem się o czymś, czego jeszcze nie znam? ;)

czwartek, 20 września 2012

Orlica dietuje... #5 - Nawadnianie organizmu

 Ilekroć mowa jest o zdrowym trybie życia, zawsze wspomina się także o konieczności picia odpowiedniej ilości płynów dziennie. Ale właściwie dlaczego? Sama się tym ostatnio zainteresowałam, więc mam nadzieję, że nieco przybliżę Wam temat :) 
   
Do napisania tego posta i podpięcia go pod dietową serię nakłoniła mnie akcja promowana przez European Hydration Institute - KLIK. Organizacja ta postawiła sobie za cel uświadamianie ludzi o konieczności dostarczania organizmowi odpowiednich ilości płynów. 
Żeby uniknąć chaotycznego jazgotu, postanowiłam temat ten przedstawić w formie pytań i odpowiedzi.
  
Po co tyle pić?
Woda jest bardzo ważnym składnikiem naszego ciała. Ba, stanowi zdecydowaną jego większość, bo aż ok. 65%! Transportuje składniki odżywcze, odpowiada za regulację temperatury ciała, a nawet pomaga na ból głowy (wyrównując ciśnienie)...
Cały szkopuł polega na tym, żeby utrzymać równowagę, pomiędzy płynami "uciekającymi" z naszego organizmu (pot, mocz, nawet oddychanie), a tymi, które przyjmujemy. Średnio tracimy ok. 2,5 litra wody dziennie, więc my musimy to nadrobić, najlepiej oczywiście z nawiązką. Im więcej mamy w ciągu dnia ruchu - tym więcej musimy pić, bo przez pot możemy również nieźle odwodnić organizm... Część dziennego zapotrzebowania na płyny otrzymujemy także w jedzeniu, ale to za mało.
   
Dlaczego woda?
Bo jest ona najprostszym płynem - najłatwiej absorbowanym przez organizm. Ponadto nie ma cukrów ani kalorii, więc nawet na diecie można ją pić do woli. 
  
Ile wody powinnam pić?
Jedne źródła podają, że 2-3 litra, ale uważam, że to zbyt ogólnikowe. Bardziej wiarygodna wydaje mi się zasada mówiąca o tym, żeby na każdy kilogram ciała pić 30ml wody. Przykładowo ja, ważąc 57kg, powinnam pić ok. 1,7 litra wody. Obliczenia te traktuję jednak jako takie niezbędne minimum i staram się pić więcej.
Możecie też spróbować pobawić się Wodnym Kalkulatorem - KLIK. Wbrew niektórym źródłom, nie ma górnej granicy ilości przyjmowanych płynów.
  
Kiedy powinnam pić?
Najlepiej zanim Ci się zachce ;) Haczyk polega na tym, żeby pić zanim poczujemy pragnienie, bo jest ono pierwszą oznaką odwodnienia, do której nie powinniśmy dopuścić. Picie przy posiłkach jest dość kontrowersyjne - jedni mówią, że woda rozrzedza soki trawienne, inni, że nie przeszkadza. Ja sądzę, że szklanka płynu do posiłku w niczym nie zaszkodzi. Dodam też, że najlepiej jest pić przez cały dzień po trochu, zamiast całą swoją "dawkę" na raz.
  
Co pić?
Najlepiej oczywiście wodę mineralną albo źródlaną, najodpowiedniejsze są te o średniej ilości składników mineralnych na litr - od 700 do 1000 mg/l.
  
Nie przepadam za wodą - co teraz?
Sama jakiś czas temu miałam ten problem - nie przepadam za piciem zwykłej wody mineralnej. Problem ten rozwiązałam dolewając do wody nieco naturalnych soków owocowych - nawet proporcje 1:10 zmieniały smak i wodę bez problemu dało się wypić. Dodatkowo możemy wodę doprawić też sokiem z cytryny albo świeżą miętą. Kupna smakowa woda mineralna często nie zdaje egzaminu - są one tak mocno słodzone, że mogą wręcz odwadniać organizm. Poza tym przyjemnym sposobem na ominięcie picia mineralki są też herbaty (oczywiście bez cukru) - najlepiej zielone i białe, ewentualnie czerwone, ziołowe napary i świeże soki z warzyw i owoców.
  
Czego nie pić?
Do dziennego bilansu nie wliczamy napojów "cięższych" - jak czarna herbata, kawa, kakao czy alkohole, ani tych mocno słodzonych - jak kupne soki, syropy, cole i inne gazowane cuda. Wiele z nich może działać wręcz odwrotnie niż woda - zawarte w nich cukry absorbują wodę z naszego organizmu, co może prowadzić nawet do odwodnienia. Nie bez powodu sportowcy podczas treningu piją wodę (ew. napoje izotoniczne), a nie colę ;)
  
Jak ma się picie wody do diety?
Przy diecie redukcyjnej tym bardziej ważne jest odpowiednie nawadnianie organizmu. W czasie wszelkich procesów zachodzących w naszym ciele powstają produkty uboczne - czasem groźne i szkodliwe. Woda pomaga wypłukać je z organizmu, a wiadomo, że im mniej mamy "syfu", tym lepiej się czujemy i funkcjonujemy, co z kolei ułatwia nam osiąganie celu - zrzucanie zbędnego ciałka ;)
  
 A jak ma się picie wody do ogólnej urody?
Woda ma także zbawienny wpływ na cerę - możemy ją nawilżać tysiącem kremów, a i tak cudów nie zdziałamy, jeśli nie będziemy także działać od wewnątrz. Odpowiednie ilości wypijanej wody pozwalają odżywić naszą skórę i opóźnić jej starzenie. Ponadto może to pomóc przy pozbywaniu się cellulitu - poprzez wypłukiwanie toksyn i działanie przeciwobrzękowe.
  
Nie chce mi się pić - muszę? 
Wiele osób twierdzi, że piją mało w ciągu dnia i wcale im to nie szkodzi - mylą się. Zazwyczaj takie osoby żyją z permanentnym lekkim odwodnieniem - może nie jest to zauważalne w codziennym funkcjonowaniu, ale może doprowadzić do nieprzyjemnych powikłań, z chorobami układu krążenia na czele. 
  
Myślę, że to tyle. Starałam się pisać jak najkonkretniej, ale w kilku przypadkach ci wszyscy "mądrzy ludzie" mają sprzeczne teorie, więc trudno wybrać tę najwłaściwszą.
  
Na koniec jeszcze podrzucę Wam ciekawą grafikę rozprowadzaną przez wspomniany wcześniej Instytut - kliknijcie, by ją powiększyć.
  
      
A jak wygląda kwestia nawadniania organizmu u Was? Wypijacie odpowiednią ilość płynów dziennie? Jakie macie do tego podejście? Chętnie dowiem się, co o tym myślicie :) 

środa, 19 września 2012

Made from Earth - Oliwkowy krem do twarzy na noc

Zmolestowałam wreszcie Mamę, żeby podyktowała mi recenzję ostatniego produktu ze sklepu Made from Earth - jej przypadł w udziale oliwkowy krem na noc. Używała go od dwóch miesięcy, więc myślę, że spokojnie możemy się już pokusić o recenzję - doceńcie ją, bo wydusić z Mamy opinię jest naprawdę trudno ;)
  
  
Opis producenta i skład:
   
Gdzie i za ile: w sklepie Made from Earth, $40
   
Opinia Mamy:
Opakowanie kremu to prosty, zwyczajny słoiczek. Nie jest najpiękniejszy, ale też nie straszy z półki. Jest funkcjonalny i bezpieczny, bo plastikowy – nie ma obaw, że stłucze się o kafelki w łazience przy upadku. Sam krem pachnie mało przyjemnie, ale da się jakość  znieść, z czasem można się przyzwyczaić do tego zapachu. Konsystencja jest rzadka, bardzo lekka, łatwo się rozprowadza i szybko się wchłania. Przy okazji, wbrew pozorom krem jest bardzo wydajny, używam go i używam i nie chce się skończyć ;)
       
   
Po nałożeniu na twarz szybko wnika w skórę, nie pozostawiając żadnego filmu, choć przez jakiś czas po użyciu skóra jest lekko „śliska” i świecąca. Później cera pozostaje gładka i sprężysta i milusia i fajna. No. (cytuję Mamę słowo w słowo! :P) Czuć też duże nawilżenie, z którego jestem bardzo zadowolona.
Podsumowując, nieco przeszkadza mi jego zapach. Do konsystencji musiałam się przekonać, ale w końcu ją doceniłam, bo dzięki niej krem jest lekki. Czy kupiłabym go znów? Niekoniecznie, bo raczej szukam takiego kremu o przyjemniejszym zapachu i nieco niższej cenie, łatwiej dostępnego.
    
      
Na razie to ostatnia recenzja tej marki, ale mam nadzieję, że kiedyś jeszcze będę miała okazję próbować ich produktów :) Większość z tych dotychczasowych bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła :)
 A Wy skusiłyście się może na zakupy w tym sklepie?

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...