środa, 30 kwietnia 2014

Serialowe Love #3 - "Glee"

W mojej serialowej serii postów pisałam już o sitkomowej komedii "Two Broke Girls" i o historyczno-kostiumowej siekance "Spartacus", na dziś więc mam coś z zupełnie innej beczki - "Glee". Serial ten jest, a przynajmniej był popularny ostatnimi czasy, więc pewnie większość z Was go kojarzy. Był jednym z moich ulubionych, teraz niestety trochę się popsuł, ale o wszystkim zaraz, zapraszam do czytania :)

http://studentsforliberty.org/blog/2011/05/18/glee-drama-dancing-and-libertarian-values/
Co to takiego?
Przede wszystkim - musical. Glee to po angielsku po prostu chór, dlatego mamy tu do czynienia z grupką młodych ludzi, prezentujących swoje wersje znanych utworów. To serial przede wszystkim dla młodzieży, ale znam sporo dorosłych osób, które "Glee" oglądały i im się podobało ;) Producentem jest Fox.
O czym to?
Bohaterami serialu są nastolatkowie, będący częścią chóru szkolnego. Nie jest to jednak chór w tradycyjnym tego słowa rozumieniu - nie śpiewają, cóż, chórkiem pieści religijnych czy patriotycznych na szkolnych akademiach, a przedstawiają utwory bardzo współczesne - czasem są to pozycje z bieżących list przebojów, czasem odkopują klasykę rocka czy Beatlesów. Każda z tych osób jest na swój sposób odmieńcem - mamy tu geja, żydówkę, kaletę, czarnoskórą grubaskę, Azjatkę-jąkałę... Do nich siłą zostaje ściągnięty rozgrywający drużyny futbolowej, gwiazda szkoły, który niekoniecznie chce się zadawać z takimi "dziwolągami", ale na swoje nieszczęście ma świetny głos ;) Każdy sezon serialu to jeden rok szkolny i droga chóru przez mękę, którą tworzy im Sue, trenerka chearleaderek, która ich nienawidzi, oraz przez kolejne etapy zawodów, w których biorą udział. 
Co w tym takiego?
Jako fankę musicali ujęło mnie oczywiście przede wszystkim to, że bohaterowie śpiewają, zwykle naprawdę bardzo dobrze. W serialu jest wiele naprawdę wzruszających momentów, wiele rozśmieszających do łez i wiele smutnych. Warto mieć przy sobie chusteczki ;) Podoba mi się to, że obserwujemy dojrzewanie bohaterów, który od pierwszego odcinka do bieżącego przeszli wielkie metamorfozy, pokonali wiele zakrętów w życiu i spotkało ich sporo pięknych i sporo strasznych chwil. Widać też zmiany w ich umiejętnościach wokalnych. Każdy z nich jest inny, ma swoją bardzo wyrazistą osobowość, którą podkreślają odpowiednio dobranymi utworami - do każdej sytuacji, w której się znajdą, potrafią znaleźć piosenkę, która odzwierciedla ich emocje - to jest właśnie piękne dla mnie. Obserwujemy jak rodzą się (i umierają) między nimi uczucia, jak zmieniają się ich relacje. Ciekawe jest też to, że chyba nie ma postaci, którą przez cały serial da się lubić - każdy ma swoje "gorsze chwile".
Co psuje obraz?
Cóż, wg mnie i wielu innych fanów serialu, całość straciła urok, gdy główni bohaterowie trzech pierwszych sezonów kończą szkołę i idą na studia. Wtedy nasz "kontakt" z nimi się kończy bądź po prostu rzadziej pojawiają się w serialu, za to w grupie chóru pojawiają się nowe postaci - już nie tak ciekawe i nie tak wyraziste, co powoduje, że cały czas tęsknimy za pierwotną "obsadą". 
Teraz napiszę coś, co może być spoilerem, ale było już tak nagłośnione, że pewnie większość zainteresowanych o tym słyszała. Mianowicie 13 lipca 2013 umarł Cory Monteith, jeden z głównych aktorów, grający Finna Hudsona, czyli tego rozgrywającego, o którym już wspominałam. Stało się to w momencie, kiedy wszystko z jego postacią zaczynało się układać - wszystko wskazywało na to, że spędzi resztę życia z Rachel, drugą z głównych bohaterów, że wreszcie ma plany na przyszłość, jego postać była uwielbiana, zarówno za charakter, jak i za niesamowity głos, który wykształcił się porządnie dopiero pod koniec. Zmarł nagle, okazało się również, że w życiu prywatnym miał brać ślub z Leą Michele, grającą właśnie Rachel. Scenarzyści "Glee" musieli zabić go także w serialu. Przyznam szczerze, że mocno to przeżyłam. Nie wiem, czy opłakiwałam Finna czy Cory'ego, ale na pewno była to ogromna strata dla serialu, który od tego momentu nie był taki sam. Aktorzy zrobili sobie wtedy przerwę z nagrywaniem, a kiedy powrócili powstał odcinek poświęcony Finnowi. Widać było po wszystkich, że ich łzy nie są grą aktorską, a to, jak zmarniała i schudła Rachel nie mogło być zagrane. Przeryczałam calutki odcinek.
Jakieś ciekawostki?
W serialu występuje także gościnnie sporo artystów, jak choćby Ricky Martin, Britney Spears, Olivia Newton-John, Idina Menzel, czyli piosenkarze, jednak są tu też osoby, po których śpiewu byśmy się raczej nie spodziewali - Sarah Jessica Parker, Gwyneth Paltrow, Neil Patrick Harris, Kate Hudson. Ich występy naprawdę robią wrażenie :)
Kwestie techniczne?
Każdy odcinek trwa około 40 minut. Dotychczas nagrano pięć niepełnych sezonów (do trzeciego na pewno warto oglądać) po 22 odcinki. Obecnie można go oglądać oczywiście w internecie, a w telewizji leci na FoxLife codziennie o 8:30. 
Kilka klipów:
Tym razem zamiast zdjęć z serialu pokażę Wam kilka moich ulubionych utworów w wykonaniu Glee:
  
 (jeden z pierwszych utworów w serialu, mam do niego niesamowity sentyment)




 (kilka utworów, warto obejrzeć całe, najlepsze od 2:30)

Oglądałyście kiedyś Glee? Jeśli tak, koniecznie podzielcie się swoimi ulubionymi momentami i wykonaniami utworów :)

sobota, 26 kwietnia 2014

Garnier - Płyn micelarny 3w1

Płyn micelarny to produkt, który zużywa się u mnie szybko - raz, że codziennie stosuję makijaż, a dwa, że często zdarza mi się również przemywać nim twarz dla odświeżenia. Postanowiłam tym razem postawić w ciemno na większą butlę - w ciemno, bo po ten produkt sięgnęłam po raz pierwszy. Padło na płyn micelarny Garnier w wersji 3w1.
  
  
Opis producenta:
  
Gdzie i za ile: wszędzie, ok. 17zł / 400ml
  
Skład:
   
Moja opinia:
Płyn mieści się w dużej pękatej butli z bezbarwnego plastiku z różową zakrętką i zamknięciem na zatrzask. Wygląda ładnie, design jest prosty, nie ma się do czego przyczepić :) Opakowanie jest też praktyczne - łatwo je otworzyć i zamknąć, bez obaw o połamane paznokcie czy cokolwiek innego. Łatwo też wydobyć z niego odpowiednią ilość płynu.
Sam płyn, jak na micela przystało, jest zupełnie bezbarwny i praktycznie bezzapachowy. Mnie zapachy nie przeszkadzają, wręcz zwykle stanowią plus produktu, ale rozumiem, że dla wielu osób substancje dodające zapachu mogą być po prostu drażniące, a ten płyn z założenia ma być dla każdego, także dla cery wrażliwej. Moja taka nie jest, ale muszę przyznać, że płyn jest delikatny.
  
  
Jeśli chodzi o działanie, mam mieszane uczucia. Stosuję zwykle makijaż w wersji "supertrwałej" i "wodoodpornej" - z takimi produktami muszę się trochę namęczyć przy zmywaniu za pomocą tego płynu. Ostatecznie schodzą całkowicie, ale zajmuje to więcej czasu i wacików niż przy mocniejszych produktach do demakijażu. Przy zwykłym makijażu, który nie ma za zadanie przetrwać całego dnia w każdych warunkach, radzi sobie lepiej. Sprawdza się także przy odświeżaniu twarzy w ciągu dnia.
Dużą zaletą jest też duża butla i wydajność. Cenowo opłaca się kupować, zwłaszcza w promocji, kiedy można ten płyn dostać nawet i za 10-12zł. Ja swojej używam od dwóch miesięcy właściwie codziennie, a zużyłam dopiero połowę ;)
Czy polecam? Tak, jeśli nie stosujecie trwałych kosmetyków, chyba że macie cierpliwość i kilka dodatkowych minut wieczorami ;)
  
  
Lubicie kupować większe opakowania sprawdzonych produktów czy wolicie mniejsze? :)

czwartek, 24 kwietnia 2014

Orlica piecze! #10 - Dietetyczne czekoladowe ciasteczka owsiane

Naszło mnie ostatnio na wypróbowanie jakichś dietetycznych wypieków. Sprawdziłam, co mam ze składników i uznałam, że najlepiej będzie, jak zrobię jakieś ciasteczka owsiane. Wpisałam hasło w google, przejrzałam kilkanaście przepisów i właściwie żaden mnie jakoś specjalnie nie zachęcił... Ostatecznie wzięłam kartkę, długopis i sama skomponowałam swój sposób na czekoladowe ciasteczka owsiane w wersji light, biorąc po trochu z każdego czytanego przepisu ;) Powiem tak - jak na DIETETYCZNY wypiek, ciasteczka wyszły bardzo smaczne ;) Może mało słodkie, ale na pewno zdrowsze i powodujące mniej wyrzutów sumienia ;)
  
  
Przepis:
 Składniki:
  • 2 szklanki płatków owsianych górskich
  • 1,5 szklanki jogurtu naturalnego
  • 0,5 szklanki rodzynek
  • 1 białko jajka
  • 1 czubata łyżka ciemnego kakao
  • 1 łyżka cukru wanilinowego
  • 2 łyżki miodu
Białko jajka ubijamy na pianę, potem stopniowo dodajemy płatki owsiane i resztę składników. Dokładnie mieszamy, zwłaszcza, jeśli miód jest bardziej zbity niż płynny (wtedy można go wcześniej nieco rozpuścić). Całość zostawiamy na pół godziny, żeby płatki owsiane zdążyły nasiąknąć - można na ten czas włożyć do lodówki, ale nie jest to konieczne. Kiedy masa zrobi się "plastyczna", zaczynamy formować ciasteczka. Na blasze układamy papier do pieczenia, a z ciasta formujemy kulki wielkości orzecha włoskiego i rozpłaszczamy je. Ciastka nie urosną, więc można układać blisko siebie. Z tej porcji wyjdzie ok. 20-25 ciasteczek. Blachę wkładamy na 15-20 minut do piekarnika nagrzanego do 180 stopni.
Po upieczeniu ciacha są miękkie, lekko gumowe, ale naprawdę smaczne, choć na początku może nas zaskoczyć smak ciemnego kakao, po kolejnym gryzie będzie już lepiej, bo dojdzie do głosu miód i słodkie rodzynki ;)
Zamiast jogurtu naturalnego możecie dać owocowy odtłuszczony, ale mniej miodu, można też zamienić rodzynki na inne bakalie, wszystko zależy od Waszych preferencji.
 
  
Spróbujecie? :) Jeśli tak, koniecznie dajcie znać, jak Wam wyszły! :)

wtorek, 22 kwietnia 2014

O'Right - Szampon dodający objętości Goji Berry

Dziś mam prawdziwą ciekawostkę dla miłośniczek kosmetyków ekologicznych -  szampon marki O'Right, Organics Beauty, zawierający 96% naturalnych składników. Przyznam szczerze, że nigdy by mi nie przyszło do głowy, żeby kupić taki szampon, pewnie nigdy bym o nim nawet nie wiedziała, ale dostałam go na spotkaniu Igraszki Kosmetyczne w Warszawie we wrześniu, gdzie przedstawicielki firmy przeprowadziły badanie mojego skalpu i dopasowały szampon z odpowiedniej linii. Byłam go strasznie ciekawa, ale dopiero ze dwa miesiące temu doczekał się swojej kolejki, a wczoraj odstawiłam puste opakowanie, więc czas na recenzję :)
  
  
Opis producenta:
   
Gdzie i za ile: organicsbeauty.pl, 84zł / 400ml
  
Moja opinia:
Zacznę od tego, że ciekawostką w tym produkcie jest przede wszystkim opakowanie. Z pozoru to zwykła smukła biała butelka z grubego i nieprzezroczystego plastiku z ładnym bambusowym zamknięciem. Wygląda świetnie, ale nie jest do końca szczelna, więc odpada branie jej w podróż, gdyby ktoś wpadł na pomysł zabierania prawie półlitrowej butli ;) Design jest też przyjemny dla oka, ale ciekawostką jest co innego. Mianowicie butelka na podwójne dno, w którym skrywa... nasionka akacji. Po zużyciu można butelkę zakopać - plastik się rozłoży i wyrośnie drzewko. Przyznam, że nie próbowałam, ale na dniach zawiozę pustą butelkę do rodziców i spróbuję zakopać ją w ogródku, zobaczymy co z tego będzie ;)
Sam szampon ma delikatny zapach, ziołowo-zielony - nie jestem w stanie go inaczej opisać. Jest dość rzadki, przez co traci trochę na wydajności, ale i ta nie jest zła.
  

Dzięki swojej dość rzadkiej konsystencji szampon bardzo dobrze i szybko pieni się na włosach, a później łatwo z nich spłukuje. Zapach raczej się na nich nie utrzymuje, ale po wyschnięciu są leciutkie, bez efektu siana. Nie zauważyłam niestety wpływu na objętość - ani wizualną ani faktyczną. Szampon dobrze jednak spełniał swoje zadanie czyszczenia i odświeżania włosów, a to najbardziej podstawowe funkcje tego typu produktów prawda? Podsumowując, wychodzi na to, że poza nasionkami w dnie, to po prostu szamponowy przeciętniaczek. Czy warty 84zł? Oj, na pewno nie. Gdy zobaczyłam tę cenę, aż ciężko mi było w nią uwierzyć... Znam całą masę lepszych szamponów w znacznie niższych cenach.
Czy polecam? Nie, nie ma po co. Kupcie lepiej dobry tani szampon i sadzonkę akacji, wyjdzie taniej i pewniej ;)
 
  
Co myślicie o takich drogich kosmetykach? Wierzycie, że mogą być lepsze od tanich odpowiedników?

sobota, 19 kwietnia 2014

Orlica dietuje... #3.4 - po pierwszym miesiącu

Dziś mijają cztery tygodnie mojego dietowania - uznajmy, że jest to miesiąc. Właściwie minął mi szybko, bez większego cierpienia, umartwiania się czy głodowania ;) A czy są efekty? O tym zaraz :)
Wielokrotnie zaznaczałam, że tym razem moje odchudzanie ogranicza się przede wszystkim do diety - ale żadnej restrykcyjnej. Nie liczę kalorii, jednak jem zdrowiej, regularniej, rozsądniej, trzymam się kilku zasad. Przez pierwsze dwa tygodnie udało mi się zgubić 1,2kg, a jak wyszło w kolejnym etapie?
  
  
Cóż, dobrze :) Przez ostatnie dwa tygodnie zgubiłam 1,4 kg i kilka centymetrów z obwodów. Jak na złość najwięcej zeszło z biustu, z którego wcale nie mam za dużo do zrzucania, za to trochę stanął w miejscu obwód bioder, mam jednak nadzieję, że jeszcze przyspieszy, bo to właśnie w boczkach mam najwięcej "ciepełka" zmagazynowane. Dziwi mnie nieco, że chudną też łydki, ale to zawdzięczam raczej jeździe na stacjonarnym rowerze, nawet jeśli nie jest to codziennie (średnio 3 razy w tygodniu po min. 10km). Ogólnie mówiąc jestem bardzo zadowolona, że bez większego męczenia się i mordowania, osiągam jakieś tam efekty ;) Ba, są już one widoczne gołym okiem, już kilka osób mi powiedziało, że schudłam, a to strrrasznie motywuje, zwłaszcza, że nie wszystkie w ogóle wiedziały, że staram się zrzucić trochę ciałka :)
 
Jutro Wielkanoc, co oznacza dla mnie wielką i pyszną wyżerkę - dużo bardziej interesującą niż tę na Boże Narodzenie, po prostu tradycyjne potrawy są bardziej w moim guście ;) Zaliczymy przy tym w sumie dwie "imprezy" - świąteczne śniadanie u moich rodziców i świąteczny obiad u przyszłych teściów. Staję więc przed dylematem, na ile mogę sobie pozwolić ;) Kusi mnie dyspensa na jeden dzień obżarstwa, ale jeszcze nie wiem, jak sobie z tą kwestią poradzę ;) Wiem jednak na pewno, że za kolejne dwa tygodnie będę mogła się pochwalić nieco mniejszym spadkiem wagi ;)
 
A jak się trzymają moje dietujące czytelniczki? :) Widzicie efekty? :) Jakie macie "dietetyczne" plany na święta? :) Trzymam kciuki, żeby niezależnie od decyzji, efekty były dla Was zadowalające! :)

piątek, 18 kwietnia 2014

Bielenda - Olejki do kąpieli Harmony i Vitality

To, że uwielbiam wszelkie umilacze kąpieli, wiecie na pewno od dawna. Na półce przy mojej wannie zwykle stoi wybór kilku albo i kilkunastu produktów tego typu - ze dwa żele pod prysznic, kilka płynów do kąpieli, kilka soli, jakieś olejki... I jak na prawdziwą maniaczkę przystało - nigdy nie mam dość, jeśli chodzi o dalsze mnożenie tej kategorii. Ostatnio zaczaiłam się na olejki kąpielowe Bielendy, jest ich kilka wariantów, więc oczywiście nie mogłam zdecydować się na jeden... Ostatecznie wybrałam dwa - Harmony i Vitality. 
 
     
Opis producenta (Harmony):
  
Opis producenta (Vitality):
   
Gdzie i za ile: w większości drogerii i hipermarketów, online np. na days.pl, ok. 9zł / 300ml
    
Skład (Harmony):
  
Skład (Vitality):
   
Moja opinia:
Pierwszym, co oczywiście rzuca się w oczy, są ładne opakowania. Butelki z brązowego, choć przejrzystego plastiku z zielonymi zakrętkami i ładnym designem - warianty zapachowe różnią się kolorami, Harmony ma pomarańczowe motywy, a Vitality zielone. Na etykietach są również zdjęcia roślin, które budują zapach danego olejku - w przypadku Harmony jest to mandarynka i werbena, a przy Vitality - zielona herbata i trawa cytrynowa. Butelki mają zakrętki, ale otwierają się wygodnym zatrzaskiem.
Zapach olejków to ich główna karta przetargowa i właściwie najważniejsza cecha. Tutaj oba się spisały. Harmony pachnie pięknie, cytrusowo - kiedyś miałam olejek do kąpieli z jakiejś starej linii Bielendy, miał pachnieć czerwoną pomarańczą, a zapach był bardzo zbliżony. Werbenę jednak też czuć :) Vitality to właściwie zupełnie inny rodzaj zapachu, bardzo orzeźwiający, idealny na gorące dni - na razie używam go nieco mniej. Dokładnie czuć w nim zieloną herbatę i trawę cytrynową, świetne połączenie :)
Konsystencja olejków jest dość rzadka, są one bezbarwne. 
 

W tego typu produktach podoba mi się to, że możemy stopniować wrażenia węchowe, zależnie od ilości dodanej do kąpieli. Ja stosuję zwykle taką ilość, że z butelki ubywa ok. 1cm płynu - nie wiem, jak to inaczej opisać ;) Daje to taki efekt, że woda staje się jakby nieco bardziej miękka, tworzy się leciutka piana (choć nie o to tu chodzi), a kąpiel staje się jedną wielką aromaterapią. Zapach jest intensywny, ale nie drażniący, utrzymuje się dość długo, w zupełności wystarcza, by 15-minutowa kąpiel stała się znacznie przyjemniejsza. Myślę, że nazwy zapachów też są dobrze dobrane - Harmony pomaga się zrelaksować, a Vitality wręcz przeciwnie :)
Podsumowując, jestem z tych produktów bardzo zadowolona. Nie wiem, czy kiedyś kupię je ponownie, bo lubię testować nowinki w tej kategorii, ale myślę, że prędzej czy później trafią do mnie jeszcze inne wersje od Bielendy. Ze swojej strony jak najbardziej polecam :)
  
  
Jakiego rodzaju umilacze kąpieli stosujecie najchętniej? A może coś poza kosmetykami - muzykę albo świece? ;)

wtorek, 15 kwietnia 2014

Fotoprzegląd #7

Część z Was śledzi mojego Instagrama (KLIK) i dla nich w tej serii nie będzie już nic zaskakującego, jednak nie widzę przeszkód, żeby dalej ją publikować dla pozostałych osób. Te zdjęcia, które tu dziś zamieszczę pokazywały się bowiem na bieżąco właśnie tam. Jeśli lubicie tego typu pierdółki czy "newsy" z mojego życia, zapraszam do śledzenie Instagrama, no i oczywiście co jakiś czas na bloga, na serię "Fotoprzegląd". Tymczasem przed Wami porcja zdjęć z ostatniego miesiąca:

Koci Świat:
1. Orlica jako Kocia Mama - moje przytulasy, zwłaszcza Lorien, często tak ze mną leżą <3
2. Lorien, która nie bez powodu ślini się przez sen. Trudno się nie ślinić z ozorem na wierzchu ;)
3. Kocia joga w wannie wykonaniu Melkora :)
Drobne przyjemności:
4. Babski wieczór z przyjaciółką w wersji dietetycznej, czyli zielona herbata i sałatka owocowa.
5. Orzechowy syrop do kawy z Lidla to zdecydowanie trafiony zakup, kawa jest zdecydowanie ciekawsza, nawet, jeśli rzadko sobie teraz na nią pozwalam :)
6. Kupiłam ostatnio blender i zaczęłam się bawić w robienie domowych soków owocowo warzywnych! Ten na zdjęciu to marchewka, burak i jabłko, pyszny!
Nowości i nowinki:
7. Nieco pośpieszony prezent wielkanocny już u mnie - skusiłam się (albo skusiłam Ukochanego ;)) na 10 wosków Yankee Candle, ale podobno mam na nie szlaban do Wielkanocy :<
8. Nowość od Original Source - żel pod prysznic i zapachu... karamboli i sama karambola. Nie ukrywam, strasznie intrygujący zapach :)
9. Moje nowe włosy - pofarbowane ciemnym kasztanem Color Mask, tu świeżo po farbowaniu, teraz mają już mniej tych czerwonych tonów. I bardzo mi się dobrze do nich nosi ciemnobrązową szminkę, choć tu wyszła niemrawo ;)

Po więcej - zapraszam na Instagrama :)

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Himalaya - Łagodny żel peelingujący do twarzy

Zapuściłam ostatnimi czasy swoją twarz pod względem odpowiedniego złuszczania, więc żeby trochę nadrobić zaległości, na wannie (czyt.: w arsenale do codziennego użytku) stanął żel peelingujący marki Himalaya z morelą i aloesem. Miałam nadzieję, że regularne używanie go pozwoli mi nieco poprawić stan mojej twarzy. Czy się sprawdził? Poczytajcie :)
  
  
Opis producenta:
  
Gdzie i za ile: głównie w aptekach, ok. 17zł / 150ml
  
Skład:
  
Moja opinia:
Opakowanie żelu to klasyczna, dość gruba tubka, stawiana na okrągłym zamknięciu na zatrzask. Część tubki jest przezroczysta, dzięki czemu możemy podejrzeć łatwo wygląd i konsystencję żelu, a pod koniec opakowania będziemy widzieć, ile dokładnie produktu nam zostało. Wygląd tubki oceniam na przeciętny - ani razi, ani zachwyca ;) 
Sam żel jest dość rzadki, ale da się spokojnie go używać. Zawiera drobinki, które teoretycznie zawierają pestki moreli, a mnie kojarzą się z peelingiem cukrowym, ale na opakowaniu nie znalazłam informacji, czym te drobinki właściwie są, a nie miałam jakoś ochoty sprawdzać na smak :P Zapach żelu niestety niespecjalnie mi się podoba. Podobno żel jest "soap free", a mnie pachnie właśnie samym mydłem... 
 
  
OK, przejdźmy do rzeczy - czy działa? W skrócie - niby tak, ale niczym nie zachwyca. Czuć, że cera jest nieco wygładzona, nie ma suchych skórek czy zrogowaceń, ale peeling nie wpływa w żaden sposób na obecność w porach wągrów czy na powstawanie krostek. To bym mu jeszcze wybaczyła. Jest to jednak żel, który ma przy okazji czyścić twarz, a tego oczyszczenia w ogóle z kolei nie czuję. Po użyciu i tak czuję potrzebę użycia jakiegoś innego myjadła do twarzy. Jako plus, żeby choć trochę wyrównać bilans, mogę powiedzieć, że jest bardzo wydajny. Mimo to na pewno nie skuszę się na niego ponownie. 
Choć uwielbiam maseczkę z miodlą i żel do mycia twarzy z tej marki, peeling niestety mnie nie przekonał.
 

A jakie są Wasze skojarzenia z marką Himalaya? Znacie? Lubicie? :)

piątek, 11 kwietnia 2014

Orlica dietuje... #3.3 - CaloriControl - suplement + aplikacja

Przy okazji dietowego wpisu kilka dni temu wspomniałam Wam, że zamierzam wspomóc się suplementem diety. Długo zastanawiałam się, na który się zdecydować, bo jednak rynek ostatnimi czasy bardzo się wzbogacił o tego typu produkty, kiedy z nieba spadła mi propozycja sprawdzenia nowego produktu CaloriControl – produkuje go ta sama firma, która tworzy markę Zdrovit, do której mam spore zaufanie.
 
 
Jest to produkt, którego zadaniem jest ogólnie mówiąc wspomaganie odchudzania. Konkretniej? Poprawia metabolizm, zmniejsza wchłanianie tłuszczów i motywuje (o tym zaraz). Zawiera sporą ilość wyciągu z alg brunatnych i dwa rodzaje błonnika – z łusek nasion babki lancetowatej i inulinę. Ponadto dostarcza nam też chromu i cynku (odpowiednio 60% i 90% dziennego zapotrzebowania). Tutaj macie szczegóły:
 
 
Jeśli jest to dla Was nieczytelne albo jesteście zainteresowane większą ilością informacji, zapraszam na stronę CaloriControl [KLIK].
  
Teraz kwestie praktyczne ;) Jedno opakowanie zawiera 180 kapsułek, co wystarcza na 30 dni, ponieważ należy przyjmować po 2 kapsułki przed każdym głównym posiłkiem – tzn. śniadaniem, obiadem i kolacją. Może to być uciążliwe, ale na razie udaje mi się zachować systematyczność :) Suplement nie jest drogi, bo kosztuje niecałe 40zł w aptece Dbam o Zdrowie, wychodzi więc około 1,33zł dziennie ;)
 
 
W kartoniku jest 30 blistrów po 6 kapsułek, czyli porcja na jeden dzień – praktyczne rozwiązanie dla kogoś takiego jak ja, kto często spędza cały dzień poza domem, w pracy lub na uczelni.
  
 
A teraz coś, co podoba mi się w tym suplemencie najbardziej. Dedykowana aplikacja na telefon :) Można ją oczywiście pobrać także i bez zakupu suplementu, ale to w opakowaniu znajdziemy kod, który aktywuje większość funkcji aplikacji. Aplikacja nazywa się CaloriControl (serio! ;)) i ma kilka ciekawych opcji:
 
 
  1. Ekran główny ze skrótami do wszystkich funkcji.
  2. Statystyki – można ustawić dzienne i miesięczne, podsumowują ilość kalorii, zmianę wagi itd.
  3. Porada – codziennie dostępna jest nowa porada i przyznam, że choć część jest oczywista, to zdarzają się i ciekawe, które naprawdę potrafią zmotywować.


  1. Dziennik aktywności – możemy oznaczać nasze posiłki, pomiary, ćwiczenia jakie wykonałyśmy…
  2. Posiłki – przykłady ciekawych posiłków, odpowiednich dla danej pory dnia – smaczne, lekkie, choć dla mnie chyba za małe porcje ;)
  3. Ćwiczenia – kilka zestawów ćwiczeń do wyboru, z opisami i zdjęciami.
To tylko przykładowe funkcje aplikacji, sama jeszcze je odkrywam i naprawdę mnie ten gadżecik motywuje :) Wiem, że mam tu wśród czytelniczek kilka osób, które razem ze mną zrzucają kilogramy, więc dla pięciu pierwszych osób, które do mnie napiszą na polishpolishaholic@gmail.com mam przygotowane kody do odblokowania pełnej wersji aplikacji, zgłoście się, jeśli jesteście zainteresowane :)
Na razie to tyle ode mnie – postaram się za jakiś czas dać Wam znać, czy suplement dał mi odczuć jakąś różnicę w odchudzaniu, śledźcie moje dietowe wpisy ;)

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Orlica dietuje... #3.2 - Po dwóch tygodniach

W sobotę minęły dwa tygodnie mojego dietowania. Wiedziałam, że nie będzie tym razem super-ekstra efektów, więc też nie nastawiałam się na duży spadek wagi czy wymiarów. Coś tam jednak osiągnęłam i chciałabym dziś zdać Wam "raport" - motywuje to mnie, a może i zmotywuje którąś z Was ;)
W sobotę dzień zaczęłam od zważenia się i sprawdzenia wymiarów. Humor mi się poprawił, bo choć wizualnie jeszcze żadnych efektów nie ma, to matematyka nie kłamie - ubyło mnie ;)
Oto wyniki pomiarów:
  
 
Z wagi spadło 1,2kg. Może i mało, jak na dwa tygodnie, ale nie spodziewałam się więcej, skoro moje odchudzanie tym razem ogranicza się właściwie tylko do zmiany diety, nie ćwiczę za bardzo, bo nie mam kiedy. Czasem, ale niestety nie codziennie, przepedałuję około 10km na rowerze stacjonarnym, staram się więcej chodzić pieszo, ale to na tyle. Jeśli chodzi o wymiary, zeszło odrobinę ze wszystkiego. Z większości wymiarów po centymetrze, ale z dwóch miejsc, gdzie ostatnio nagromadziło się najwięcej, czyli z bioder i z talii, ubyło po 2 cm - bardzo mnie to cieszy :) Już teraz jednak widzę, że moje odchudzanie będzie musiało trwać znacznie dłużej niż 2 miesiące, jeśli chcę się zbliżyć do 60kg. Ale powolutku, powolutku, osiągnę cel :)
  
Przy okazji przeliczyłam raz jeszcze procent tkanki tłuszczowej, bo przy poprzednich pomiarach wyszło znacznie więcej, niemal skrajna otyłość, a wzięłam po prostu złe wymiary. Teraz wygląda to znacznie lepiej, choć nadal wskazuje nadwagę. Cieszy mnie za to wskaźnik BMI - wiem, że średnio wiarygodny to wyznacznik, a jednak cieszy, bo pokazuje wagę w normie, a nie nadwagę ;)
  
Jak wygląda moja dieta? Nie jest zbyt restrykcyjna. Po prostu staram się jeść regularniej, zdrowiej, lżej, unikam słodyczy i fastfoodów. Już teraz widzę, że mój organizm się do tego przyzwyczaił, bo gdy z okazji urodzin mojego Taty pozwoliłam sobie na kawałek tortu i trochę zapiekanki ziemniaczanej, wątroba dała o sobie znać ;) Jem ciemne pieczywo, produkty pełnoziarniste, dużo warzyw i owoców, jako przekąski w czasie pracy czy zajęć traktuję owoce, owsianki, ewentualnie batoniki musli, jak już mam wielką ochotę na coś słodkiego ;) Oczywiście staram się też więcej pić, choć przyznam szczerze, że piję więcej soków (grejpfrutowy, pomarańczowy, pomidorowy, warzywne) niż wody. Zamierzam się też wspomóc pewnym suplementem, ale o nim napiszę Wam innym razem :)
  
Dziękuję za dotychczasowe i proszę o dalsze trzymanie kciuków, przyda mi się, bo momentami brakuje mi samozaparcia ;) A jak Wam idzie? :) Może macie jakieś pomysły na lekkie i naprawdę PROSTE potrawy? :)

niedziela, 6 kwietnia 2014

Original Source - Żel pod prysznic Seasonal Edition - Mandarin & Basil

Mamy już wiosnę w pełni, a ja publikuję recenzję żelu pod prysznic z zimowej limitki Original Source... Może coś ze mną nie tak? Wcale nie - po prostu ten żel ma cudny zapach, który nie jest ani trochę zimowy - jest po prostu uniwersalny :) Właśnie go "wyzerowałam", więc piszę o nim, póki mam świeże wrażenia ;) 

  
Opis producenta:
   
Gdzie i za ile: wszędzie, ok. 8zł / 250ml
  
Skład:
   
Moja opinia:
Zacznę może od tego, że gdy trafiły do mnie oba żele z limitki (przypominam, że drugi do malina i kakao, recenzja TUTAJ),  ten drugi zachwycił mnie duuużo bardziej zapachem - tak, że przyćmił mandarynkowego brata. Dopiero kiedy wystawiłam go na łazienkową półkę, ujął mnie i on, bo w kąpieli, na ciele, pachnie znacznie lepiej niż w butelce. 
Sama butelka jest taka sama jak w przypadku wszystkich OSów - stawiana na otwarciu typu zatrzask, chropowata po bokach, dzięki czemu nie wyślizguje się z mokrych dłoni, ładna. Niestety brakuje w niej silikonowego niekapka, który był genialnym pomysłem w pierwszych latach funkcjonowania marki w Polsce, teraz z niekapków zrezygnowano i zamiast tego są krateczki przy wylocie butelki. Niestety niewiele one zmieniają i jeżeli zostawimy otwarty żel - ucieknie. Można po prostu przekładać zamknięcia ze starych butelek OSa, co sama praktykuję.
Żel jest dość gęsty, typowo żelowy (nie ma konsystencji galaretki) i ma wściekle pomarańczowy kolor. O jego zapachu już wspominałam, ale wypada napisać więcej. Otóż pachnie na pewno mandarynką (choć dla mnie to równie dobrze mogłaby być pomarańcza) i czymś świeżym - nie rozpoznałabym bazylii, ale dodaje ona takiej pikantno - świeżej nutki do zapachu, co sprawia, że jest nietypowy i naprawdę bardzo mi się podoba :)
  
  
Jakościowo żel odpowiada mi znacznie bardziej niż malinowy brat. Pieni się o wiele lepiej i jest dużo bardziej wydajny - we dwoje używaliśmy go przez miesiąc, podczas gdy zużycie malinowego zajęło nam 2-3 tygodnie. Znam osoby, które narzekają, że żele OS je wysuszają. Mnie jeszcze żaden z nich tak nie potraktował, dlatego niezmiennie od kilku lat utrzymuję, że to moja ulubiona marka żeli pod prysznic :)
Dodam jeszcze, że trafia teraz na półki już nowa wersja limitowana na lato - tym razem będzie to żel o zapachu karamboli - wierzcie mi - warto powąchać na półce, jest co najmniej intrygujący :)
  

Co sądzicie o Original Source? Jesteście na tak czy na nie? :) Macie ulubione zapachy?

piątek, 4 kwietnia 2014

Gesha Beauty - Suplement diety Collagen Drink

Idę z wpisami jak burza ostatnio, prawda? ;) Postanowiłam nieco rozruszać tego bloga, póki mam ciutkę wolnego czasu chwilami ;)
Na dziś mam dla Was wpis, który planowałam opublikować już od jakiegoś czasu i nigdy nie było mi z nim po drodze. Teraz myślę, że to już czas najwyższy, bo kurację zakończyłam jakieś dwa tygodnie temu, miałam więc też okazję sprawdzić, czy efekty się utrzymają. Mowa tu o kuracji popularnym ostatnio na blogach suplementem diety - Gesha Beauty.


  
Nie wiem, na ile doczytacie się czegokolwiek z tej ulotki, ale streszczę Wam, że zadaniem tego suplementu jest pomoc w zachowaniu młodej i nawilżonej cery, poprawa jej jędrności i ogólnej kondycji. Zawiera kolagen ze skóry ryb oraz witaminy A, C i E. Bardzo ciekawym faktem dla mnie jest to, że to suplement w formie "soczku" - dzienna dawka mieści się w małej szklanej buteleczce o pojemności 50ml. Nawet smak jest z założenia dobry, bo jabłkowo-wiśniowy - z założenia, bo ja np. nienawidzę smaku wiśni, więc musiałam się trochę przemęczyć ;) Na szczęście buteleczkę taką można wypić na dwa łyki i po krzyku ;)


Kuracja trwa 30 dni. Można kupić kartoniki po 10 buteleczek, można od razu całą kurację. Niestety nie jest to tania "zabawa" - 10 buteleczek kosztuje 149zł, a 30 - 447zł. Zdaję sobie sprawę, że cena jest zaporowa, jednak z tego, co mi wiadomo, jest szansa, że ulegnie zmianie - do tego przydadzą się także i Wasze sugestie, ile taki preparat powinien kosztować.
 
Dla zainteresowanych - dokładny skład:
  
   
Wszelkie szczegóły i możliwość zakupu znajdziecie na stronie GESHA.PL.
 
A co ja mam do powiedzenia na temat działania produktu? Cóż, trochę Wam mogę napisać, skończyłam miesięczną kurację i jak już wspominałam - odczekałam trochę czasu dla sprawdzenia trwałości efektów.
Zacznę od tego, że nie do końca wiedziałam, czego w praktyce mogę się spodziewać. Starzeć się jeszcze nie starzeję, urok mojej tłustej cery to to, że jest dość jędrna (pulchna, żyzna i w ogóle ;)). Prawdę mówiąc myślałam, że w związku z tym nie zobaczę żadnych efektów. I myliłam się. Efekt może nie jest spektakularny, nie wyglądam, jakbym znowu miała 15 lat, ale cera jest znacznie bardziej nawilżona, niezależnie od stosowanych kosmetyków. Używam obecnie kremów, które nie są nawilżające, mogą wręcz wysuszać, a jednak poziom nawilżenia skóry nadal utrzymuje się na odpowiednim poziomie - ba, zniknęły nawet suche skórki przy nosie. Mimo zakończenia kuracji, na razie się to nie pogorszyło znacząco. Nie wiem jednak, czy jest to efekt warty takiej wysokiej kwoty... Innych skutków stosowania Gesha Beauty nie zauważyłam, ale jak już wspomniałam, nie miał zbyt dużego pola do popisu w kwestii jędrności.
    

Jako świeżo upieczona Pani Domu dodam od siebie jeszcze, że buteleczki można w ciekawy sposób wykorzystać :) Po wypiciu mikstury możemy zedrzeć z nich etykietę, umyć i ładnie ozdobić albo użyć jako pojemniczków do przechowywania czegoś. U mnie służą do trzymania nasion na kiełki, mam już małą kolekcję ;)

   
Co myślicie o tego typu suplementach? Stosowałybyście? Jaką cenę proponowałybyście za taką kurację?

czwartek, 3 kwietnia 2014

Lirene Magic Make-up - Krem / Fluid - 01 Jasny

Coś kolorówkowo się tu zrobiło ostatnio, ale obiecuję, że kolejne recenzje będą już pielęgnacyjne ;) Dziś mam dla Was recenzję nowości od Lirene - Magic Make-up, czyli kremu, który zmienia się we fluid. Przyznam szczerze, że sama nie stosuję od jakiegoś czasu żadnych podkładów, ale wiem, jaką ciekawość wzbudził w Was ten produkt, więc przekazałam go do zrecenzowania mojej przyjaciółce Sandrze, którą mogłyście poznać jako meSS albo Seraphine. Zobaczcie, co Sandra ma do powiedzenia na jego temat :)
 
"Bardzo sobie ceniłam podkłady z Lirene. Używałam do tej pory kilku i nigdy żaden mnie nie zawiódł. A kiedy zostałam poproszona o sprawdzenie ich nowego "dziecka" ucieszyłam się co niemiara i nie rozstawałam się z nim przez kilka dobrych tygodni. Jakie więc moje zdanie na jego temat? Zapraszam do lektury."
 
  
Opis producenta i skład:
   
Gdzie i za ile: wszędzie, ok. 30zł / 30ml 
 
Opinia Sandry:
Produkt otrzymujemy w czarnej tubce o objętości 30 ml. Sama formuła to biały, dosyć gęsty krem z mikrodrobinkami w kolorze właściwego podkładu. Odcień, który przypadł mi do testów to 'jasny'. I dobrze, bo z Lirene to zawsze najjaśniejsze podkłady mi pasowały. Niestety ten kolor okazał się dla mojej cery wściekle pomarańczowy. Na początku w ogóle tego nie zauważałam, po kilkunastu dniach dopiero w lustrze zobaczyłam, że wieczorem podkład odcień jest dużo ciemniejszy niż rano. Zaraz po nałożeniu skóra wygląda ładnie, o ile nie posiada się niedoskonałości, bo tych 'magiczny krem' niestety nie zakryje. Jednak wieczorem i przy dłuższym używaniu odznacza się na skórze i nie wygląda ona na rozświetloną czy wygładzoną, co obiecuje producent. Ponadto ja mam skórę mieszaną, na policzkach i czole wysuszoną, a ten produkt bardzo podkreślił mi wszystkie skórki, wręcz do tego stopnia, że koleżanka z pracy pytała, na co jestem tak uczulona, że skóra mi schodzi.
 
  
Jest jeszcze jedna cecha, która strasznie przeszkadza i odejmuje temu kremowi - trzeba bardzo uważać na dokładne rozprowadzenie podkładu, gdyż każde niedopatrzenie kończy się w jego przypadku nieestetyczną smugą, która, jak już wcześniej wspomniałam, ciemnieje z godziny na godzinę. I to wszystko generalnie byłabym mu w stanie wybaczyć, bo moja skóra nie jest idealna, może u innych mógłby się sprawdzić, jednak ja nie znoszę kiedy podkłady i produkty do twarzy nie chcą wieczorem się zmyć. A z tym miałam niezły ubaw, zwykle bowiem zmywam twarz płynem micelarnym lub żelem do twarzy. W przypadku Magic Make-Up musiałam używać jeszcze wody z mydłem i jeszcze raz żelu, aby moja skóra była w miarę czysta i nie pokryta pomarańczową mazią.
Ja niestety daję temu produktowi duże NIE, jednak znam osoby, u których on się sprawdził. Wg mnie będzie idealny dla osób o średniej karnacji bez niedoskonałości i które nie spieszą się zbytnio przy porannym makijażu. W innym wypadku warto poszukać czegoś innego. Ja natomiast pozostanę fanką poprzednich, udanych podkładów od Lirene i udam, że ten bubelek wcale nie istnieje :)
  
  
Używałyście tego dość kontrowersyjnego produktu z kategorii "Love it of hate it"? ;) Jak się u Was sprawdził?

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...