czwartek, 28 lutego 2013

Technic - Paletka cieni do powiek Electric Beauty Metalix

Wiem, że wiele z Was czekało na recenzję tej paletki, więc wreszcie się za nią zabrałam ;) Nie będę Was tym razem straszyć osobnymi postami z makijażami wykonanymi tą paletką - wszystkie dobrze wiemy, że makijaż nie jest moją mocną stroną ;) Niemniej, o paletce chętnie napiszę :)

  
  
  
Paletki Technic możecie dostać w sklepie Kosmetykomania.pl, kosztują ok. 12zł! Do wyboru jest także paleta mocno kolorowa oraz fioletowa - mógłby być większy wybór, chętnie dokupiłabym np. odcienie zieleni. Tę wersję kupiłam dla siebie, a tydzień później zamawiałam takie same dla Mamy i przyjaciółki, bo tak się spodobały :)
Cieni w paletce jest 12, są to dość neutralne i mocno codzienne kolory, wszystkie lekko iskrzące, żadnego matu. Są one nieco podobne do siebie, ale jestem w stanie to przeżyć, bo traktuję tę paletę jako bezpieczne wyjdzie dla codziennego makijażu - kolory są delikatne i pasują do siebie, więc trudno zrobić sobie nimi krzywdę ;) Przy okazji dodam, że absolutnie nie widzę w tych kolorach niczego, co można określić mianem "electric", nazwa wg mnie jest mocno nietrafiona.
Zapewne interesuje Was przede wszystkim porównanie do Sleeka - paletka jest identycznego rozmiaru, poszczególne cienie także. Ich jakość jednak się nieco różni.
Cienie Technic są miękkie, ale średnio napigmentowane - ogólnie mówiąc, bo wiadomo, że niektóre widać bardziej, inne mniej. Nie jest źle, ale nie jest też tak dobrze jak w przypadku Sleeka. 
Trzymają się także nieco gorzej na powiece - na bazie wytrzymają jakieś 7h, Sleek zwykle trzyma 8-9h, ale weźcie pod uwagę, że mam tak tłuste powieki, że nawet najlepsza baza cudów nie zdziała ;) Po tych 7h cienie zaczynają blaknąć i nieco rolować się w załamaniach powieki.
  
  
Wersja na skórze:
  
  
Jeśli zastanawiacie się ciągle nad dylematem typu "Technic czy Sleek", powiem tak: jeśli podoba Wam się szczególnie któraś z trzech palet Technic, śmiało kupujcie. Są tanie i dobre jakościowo. Sleek natomiast jest nieco lepszy, ale 3x droższy. Technic mógłby stanowić świetny odpowiednik Sleeka, gdyby poszerzyli ofertę o kilka innych ciekawych palet.
  
Na koniec jeszcze baaardzo dzienniakowy makijaż na szybko, wykonany aż dwoma odcieniami z tej paletki ;) Coś mi tylko z kreską nie wyszło... Makijaż może być dla Was zbyt delikatny czy wręcz niewidoczny, ale ostatnio właśnie na taki się najczęściej decyduję, jeśli już maluję oczy cieniami :)
  
   
Macie jakąś paletkę Technic? Lubicie tę markę? :)

środa, 27 lutego 2013

Słów parę o spotkaniu z Eriskami

Jakiś czas temu otrzymałam bardzo tajemnicze zaproszenie na spotkanie blogerek z przedstawicielkami Laboratorium Kosmetycznego Dr Ireny Eris, bliżej znanymi jako Eriski ;) Zaproszenie było o tyle tajemnicze, że nie wiedziałam, czego się spodziewać, ba, miałam nawet o nim nie pisać w blogosferze zanim się nie odbyło. Jak łatwo się domyślić, to tylko podsycało ciekawość, więc w piątek ruszyłam pociągiem do Warszawy :)
  
Spotkanie odbyło się w pięknym budynku, Centrum Naukowo-Badawczym Eris, a do tego w bardzo kameralnym gronie, bo ostatecznie było 7 blogerek oraz 5 pań z Eris i z serwisu Prekursorki.pl. Większość dziewczyn znałam już wcześniej, więc od samego początku było bardzo sympatycznie :)
  
Kara Wu, Oleska, BlackDresses, Sauria, Ania-Eriska jako barista + ja robiąca zdjęcie :) Brakuje na zdjęciu jeszcze Siouxie i MojejPrzymierzalni.
Zaczęło się oficjalnie od wypełnienia ankiety i przypięcia sobie identyfikatorów: 
  
  
Przez cały czas towarzyszyły nam też przepyszne, lekkie i zdrowe przekąski:
  
  
Spotkanie składało się z kilku części i chyba można powiedzieć, że przede wszystkim reprezentowałyśmy Was wszystkie, jako konsumentki kosmetyków Eris. Zaczęło się od dyskusji nad ideałem kobiecości - nie zdziwi chyba nikogo fakt, że każda z nas podała inne atrybuty i cechy takiej kobiety idealnej? ;) Zostałyśmy podzielone na dwie grupy i miałyśmy narysować taki właśnie ideał... Co wyszło Oleśce, Saurii i mnie...?
  
  
Oczywiście proszę traktować to z przymrużeniem oka, bo miałyśmy aż za dużo śmiechu przy rysowaniu :P Podzieliłyśmy się częściami ciała do narysowania i powstała mieszanka wybuchowa ;)
Po analizie szeroko pojętej kobiecości, rozmowa przeszła na kosmetyki, a jakże :) Przedstawiono nam prasowe reklamy kilkudziesięciu różnych produktów różnych marek, a naszym zadaniem było wybrać najciekawszą, najbardziej zachęcającą do zakupu itd. Organizatorki z uwagą wysłuchały naszych wypowiedzi, dlaczego wybrałyśmy akurat tę, a nie inną reklamę, poznały nasze gusty i postrzeganie różnych reklam. 
  
  
Później podobnie było z opakowaniami i kartonikami produktów najróżniejszych marek i zastosowań. Miałyśmy ocenić pod względem estetyki, rzetelności informacji, tego, czy są one interesujące czy przykuwając wzrok, a także mówiłyśmy o tym, co nas odrzuca w opakowaniach. Muszę przyznać, że Eriski słuchały z uwagą, a "Prekursorka" pilnie notowała każdą naszą opinię :)
  
  
Dalsza dyskusja dotyczyła ogólnie mówiąc naszych upodobań w kwestii kosmetyków, tego, czego nam brakuje na polskim rynku i konkretniej w ofercie marek Eris, a także nowych trendów w kosmetycznym światku. Oczywiście rozmowa musiała zejść także na temat współpracy z blogerkami, rzucone zostało kilka pomysłów i zobaczymy, co dalej w tej kwestii ;)
Podsumowując powiem Wam, że spotkanie podobało mi się strasznie - było bardzo sympatycznie, nie wałkowałyśmy ciągle Lirene, Pharmaceris czy Under20, tylko mówiłyśmy o kosmetykach ogółem, było ciekawie i myślę, że obie strony, zarówno my, blogerki, jak i przedstawicielki Eris coś wyciągnęły z tego spotkania - przyznam, że sama jestem ciekawa, ile z naszych wskazówek zostanie wykorzystanych ;)
   
Próbowałam podpytać, czy jest szansa na rozszerzenie marki Lirene (w końcu jednej z moich ulubionych :)) o kosmetyki do włosów, ale okazuje się to mało prawdopodobne :(
  
To byłoby tyle, jeśli chodzi o tę nieco chaotyczną relację ;)
Bardzo dziękuję wszystkim obecnym dziewczynom za przemiły wieczór - mam nadzieję, że to nie ostatni -, a Oleśce i Ani za podkradzione zdjęcia ;)

wtorek, 26 lutego 2013

Love 2 Mix Organic - Szampon Pomarańcza i Chili

Blogerki, macie czasem tak, że nie możecie doczekać się pisania recenzji konkretnego produktu? Ja miałam tak z szamponem rosyjskiej marki Love 2 Mix. Ogólnie mówiąc, napalałam się na rosyjskie kosmetyki od dawna, a kiedy jakiś czas temu dorwałam dwa pierwsze, oba mnie zachwyciły. Drugim był krem do twarzy, o którym również napiszę za parę dni, ale teraz zapraszam na recenzję szamponu :)
  
  
Opis dystrybutora:
   
Gdzie i za ile: BioArp.pl, 17,50zł / 360ml
  
Skład:
   
Moja opinia:
Wiecie, że nie znam się za bardzo na składach, ale umiem wypatrzyć naturalne ekstrakty, a tu mamy ich sporo. Na pierwszym miejscu w składzie jest woda z dodatkiem ekstraktu z pomarańczy i chili, dalej widzimy także kakaowiec, żeń-szeń i jako ciekawostkę... karmel - może ktoś mi wytłumaczy, co tam robi karmel? :D
Ze spraw technicznych - butelka szamponu jest spora, czarna, z grubego plastiku. Pod światło nawet nie da się zobaczyć, ile szamponu zostało, musimy kierować się wagą butelki. Design opakowania jest prosty i ładny, bardzo mi się podoba. Jest ono także praktyczne - otwiera się poprzez naciśnięcie jednej części "pstryczka" - wtedy druga unosi się i ukazuje wylot butelki. Jeśli nie wiecie o czym piszę - na dole zdjęcie ;)
Szampon jest dość gęsty, ma lekko galaretkowatą konsystencję i ciemnopomarańczowy kolor, a zapach jest bardzo specyficzny, gorzki, z początku bardzo mi się podobał, potem przywykłam i wręcz go polubiłam. Kojarzy mi się ze skórką pomarańczy i jakimiś gorzko-ostrymi przyprawami, trudno go inaczej opisać.
  
  
Szampon jest wydajny, mała ilość wystarczy do spienienia na długich włosach jak moje. Nie pieni się może rewelacyjnie, ale na pewno wystarczająco dobrze. Ze spłukaniem go nie ma żadnego problemu, zostawia tylko na włosach delikatny zapach - teraz to dla mnie plus, od kiedy polubiłam ten "smrodek" ;) Nie plącze włosów, po umyciu i wyschnięciu są one bardzo miękkie i sypkie - uwielbiam ten efekt. 
Od kiedy go stosuję zauważyłam poprawę w kondycji włosów - mniej wypadają, mam sporo baby hair, chyba nawet nieco szybciej rosną. Co prawda większość z tego efektu zawdzięczam raczej wcierkom z kozieradki, ale myślę, że i szampon ma tu swój wkład.
Dodam jeszcze, że jak na rosyjski kosmetyk szampon ten jest dość tani, jeśli weźmiemy pod uwagę jego dużą pojemność, wydajność i 17,50zł ceny. Chciałabym tylko, żeby był bardziej dostępny... Kiedyś chętnie sprawdzę i inne produkty tej marki :) Ten szampon zdecydowanie polecam :)
  
 
  Dorwała Was moda na rosyjskie kosmetyki? Co możecie polecić? :)

poniedziałek, 25 lutego 2013

YouTube okiem Orlicy - O zwierzakach... No dobra, o kotach!

Chyba każda z nas ma czasem fazę na przeglądanie na YT filmików z różnymi zwierzakami, gdzie pewnie przodują koty ;) Przyznaję - ja również czasem to lubię, a dziś chciałabym pokazać Wam kilka ulubionych filmików z tej kategorii :) Zapraszam do obejrzenia!
 
1. Mój koci ulubieniec - Maru!
  
  
2. Bang!
  
  
3. Om nom nom...
  
   
4. Oops...
  
   
5. Jak mogłeś?! Dlaczego?!
  
     
 
Pewnie część już znałyście wcześniej, co? :)

niedziela, 24 lutego 2013

Lakiery Barbra Q by Colour Alike - Mroczek, Poskromienie Złośnicy, Pazłotko

Przede wszystkim - wybaczcie wczorajszy brak notki, ale podróż, a później praca mnie tak wymęczyły, że jedyne co byłam w stanie robić po powrocie z pracy to wcinać chrupki przy "Django" ;)
Wczorajszy post przerzucam więc na dzisiaj i prezentuję Wam kolejne trzy lakiery Barbry. Przyznaję jednak, że się z tą recenzją spóźniłam, bo z tych trzech lakierów aktualnie tylko jeden jest w sprzedaży...
Mam nadzieję, że mi to wybaczycie, więc zapraszam ;)
  
   
Kolory, o których dziś napiszę są jesienno-zimowe, choć jednocześnie w miarę uniwersalne. Ich wspólną cechą są ładne buteleczki i wygodne pędzelki - dość przeciętne, jeśli chodzi o kształt - średniodługie, o okrągłym przekroju, lakiery dzięki nim nakładają się szybko i łatwo, to im trzeba przyznać, choć wolę pędzelki płaskie i szersze. 
  
  
Lakiery Barbry w większości też rewelacyjnie kryją, przy jeden albo dwóch warstwach, choć są oczywiście od tego wyjątki, ale nie wśród tych trzech :) 
Aktualnie w sprzedaży jest już tylko pierwszy, czyli 155 Mroczek, kosztuje ok. 11zł na colorowo.pl. Pozostałe kolory może znajdziecie gdzieś jeszcze w drogeriach stacjonarnych ;)
Przyjrzyjmy się tej trójce po kolei :)
   
  
Pierwszy już w sumie przedstawiłam, to 155 Mroczek - to czarny lakier ze srebrnym frostowo-glassfleckowym wykończeniem. Jeśli niewiele Wam to mówi, zobaczcie po prostu zbliżenie na zdjęciu ;) To mój zdecydowany faworyt z tej trójki, bardzo łatwo się nim operuje, a poza tym świetnie kryje - tu na zdjęciach mam jedną warstwę! Trzyma się całkiem nieźle, bo ok. 3 dni - na moich miękkich paznokciach to wynik niczego sobie... Przy zmywaniu nie robi problemów, nie odbarwia płytki, nie zostawia drobinek na skórkach :)
  
  
156 Poskromienie Złośnicy ma u mnie wielkiego plusa za nazwę - uwielbiam Szekspira, zwłaszcza tę sztukę :) Kolor określiłabym jako czerwono-malinowy z podobnym wykończeniem do pierwszego lakieru, tylko tutaj mamy różowe "szklane" drobinki. Również kryje przy pierwszej warstwie, choć zdarza mu się zbąbelkować, co widzicie na tym zdjęciu z największym zbliżeniem. Przy zmywaniu też już nie jest taki milusi, bo odbarwia płytkę na czerwono i wżera się w skórki, nieładnie...
  
  
OK, kolor ostatni, czyli 157 Pa Złotko, to dla mnie prawdziwy koszmarek - nie jestem w stanie znieść takich odcieni na moich paznokciach. Strasznie gryzą się z moim kolorem skóry i gustem ;) Ten kolor to mocno żółte złoto, wręcz rażące po oczach, o wykończeniu takim jak oba poprzedniki. Tutaj potrzebujemy już dwóch warstw do pełnego krycia, a przy zmywaniu wszystko mamy w złotym pyłku z lakieru. Niestety, ten akurat odcień zupełnie do mnie nie trafia.
  
Używałyście lakierów Barbry? Lubicie je? :)

piątek, 22 lutego 2013

Nie ma mnie!

Dziś taki szybki post pisany w biegu, bo większość dzisiejszego dnia spędzę w pociągu, w którym właśnie już siedzę. Jadę do Warszawy na pewien blogowy event, o którym napiszę Wam za jakiś czas, Wy tymczasem dziś odpocznijcie sobie ode mnie ;)
  
  
Nie wiem, czy zdążę napisać notkę na jutro, bo wracam w nocy, a rano w sobotę lecę do pracy, więc zobaczymy, najwyżej będziecie miały trochę więcej wolnego ode mnie ;)
Do przeczytania!

czwartek, 21 lutego 2013

MeMeMe - Szminka do ust Aglaea - Persian Pink

Na dziś mam parę słów o kosmetyku, który zachwycił mnie od pierwszego wejrzenia, potem nieco zawiódł, ale ostatecznie się polubiliśmy ;) Mowa o szmince MeMeMe, którą kupiłabym już dla samego opakowania ;) Same zobaczcie zdjęcia:
  
  
Opis producenta i skład:
   
Gdzie i za ile: kosmetykomania.pl, 46zł
  
Moja opinia:
Pierwsze, co się rzuca w oczy to absolutnie przepiękne opakowanie. Najpierw uroczy kartonik postacią bogini (na tym boku, którego nie pokazałam na zdjęciu, coś mnie zaćmiło), a w środku czarne plastikowe opakowanie z pięknymi wzorkami - lśniącymi na matowym tle. Uwielbiam takie motywy, bardzo eleganckie, a jednak urocze. Sama szminka w środku również robi pozytywne wrażenie, chociaż inaczej wyobrażałabym sobie odcień o nazwie "Persian Pink" - o tym jednak zaraz. Szminka pachnie czymś, co kojarzy mi się z drzewem sandałowym i jakimiś cierpkimi owocami - delikatnie, ale intrygująco. 
  
   
Szminka bardzo lekko rozprowadza się po ustach, jest miękka, ale nie za bardzo. Nadaje ustom lekki połysk, może nie taki błyszczykowy, ale delikatny, ładny - w sam raz dla mnie. Zawiódł mnie jednak kolor, bo nie dostrzegam w nim ani grama różu, zwłaszcza na ustach - bardziej jest to beż wpadający w brzoskwinię. Szkoda, bo liczyłam na ładny odcień brudnego delikatnego różu - nie mam takiej szminki w kolekcji. Właściwie jednak nie mam też takiej, jaką ta się okazała, a odcień mimo wszystko mi się podoba, jest idealny na co dzień. Jeśli chodzi o trwałość, określiłabym ją jako przeciętną - trzyma się jakieś 3h bez jedzenia, ale kolor jest tak delikatny, że znika stopniowo i się tego nie zauważa. Jest też na tyle bezpieczna, że łatwo jest poprawić makijaż nawet bez patrzenia w lusterko ;) Dodatkowo nie wysusza ust, właściwie nawet lekko je nawilża - przynajmniej na tyle, żeby nie musieć używać przy niej balsamu.
Czy polecam? Tak, choć zdziwiła mnie nieco jej wysoka cena. Jeśli jednak jesteście skłonne wydać 46zł na szminkę, ta nie powinna Was rozczarować, jeśli wcześniej upewnicie się co do jej faktycznego koloru ;)
  
  
A może Wy znacie jakieś kolory, które bardziej pasowałyby do określenia "Persian Pink"? Szukam nudziakowego brudnego różu, pomożecie? ;)

środa, 20 lutego 2013

Jednak wymiękłam...

Mam dzisiaj złą wiadomość dla części z Was.
Jestem niestety zmuszona zablokować możliwość komentowania dla anonimowych użytkowników. Nie, nie ze względu na hejterstwo - na szczęście i tak rzadko zdarza się to na moim blogu.
Powodem jest atakujący zewsząd spam. Nie mam tu na myśli nowych blogerek, wrzucających wszędzie jak leci linki do bloga, ale spam "profesjonalny" - czyli tony komentarzy po angielsku, gdzie w treści wciśnięta jest reklama viagry czy innej pompki do penisa. 
Dla Was jest to nieodczuwalne, bo wszystkie takie komentarze od razu trafiają do działu "spam" i nie pojawiają się na blogu, ale ja powiadomienia o nich dostaję na maila, jak o wszystkich komentarzach.
Jest to dla mnie najłatwiejszy i najwygodniejszy sposób na bycie na bieżąco z Waszymi komentarzami i nie chcę z niego zrezygnować, ale dostaję szału, kiedy wstaję rano, a na poczcie 70 maili, z czego 50 to właśnie takie spamowe komentarze.

Przykład? Dzisiejszy screen z programu pocztowego...
   
  
Upodobało sobie cholerstwo kilkanaście postów, pod którymi spamuje na potęgę, co jakiś czas zmienia sobie te posty i spamuje dalej. Wybaczcie, ale ja mam po prostu dość przekopywania się przez te tony spamu...
  
Być może za jakiś czas odblokuje anonimy z nadzieją, że spamerstwo o mnie zapomniało, zobaczymy... Tymczasem jednak bardzo proszę moje dotychczas anonimowe komentatorki o założenie najprostszych kont na Google (nawet nie na Google+ czy gmailu, samo Google wystarczy) i pozostanie ze mną, mimo wszystko! Mam nadzieję, że zrozumiecie moją decyzję i nie będziecie miały mi tego za złe...
  
Z góry dziękuję!

wtorek, 19 lutego 2013

Wellness&Beauty - Masło do ciała Mandarynka i Jogurt

Zima to czas, kiedy chyba najchętniej używam smarowideł do ciała. Raz, że skóra jest sucha od ogrzewania w domach itd, a dwa, że jest po prostu przyjemnie otulić się na wieczór jakimś ciepłym zapachem :) Zużywam teraz szybko mazidła do ciała, staram się używać jednego na raz, ale różnie bywa. Tym razem od jakiegoś czasu testowałam masło marki Wellness&Beauty. Zapraszam na parę słów o nim :)
 
 
Opis producenta i skład:
  
Gdzie i za ile: w Rossmannie, ok. 10zł / 200ml
 
Moja opinia:
Opakowanie masła to pomarańczowy plastikowy słoik, wygodnie zakręcany, bardzo praktyczny. Na początku jego zawartość zabezpieczona była dodatkowo "sreberkiem", dzięki czemu mamy pewność, że nikt naszego masła nie macał przed nami ;) Samo mało ma kolor podobny do słoika - rozbielony pomarańcz, jest gęste i treściwe - lubię to w masłach do ciała. Ma konsystencję gęstego jogurtu greckiego - takie moje skojarzenie ;) Jeśli chodzi o zapach, mam bardzo mieszane uczucia. Pachnie jogurtem pomarańczowym, a może sernikiem? Trudno powiedzieć, ale zapach jest słodki, nieco mdły i bardzo specyficzny. Nadal nie jestem w stanie powiedzieć, czy mi się podoba :P
  
  
Łatwo rozprowadza się po skórze, ale jest średnio wydajne - nie ma co się łudzić, że jedną porcją nabraną na dwa palce wymaziamy całą nogę ;) Wchłania się dość szybko, zostawiając na skórze film - nie do końca tłusty, mnie nie przeszkadza, choć nie lubię jak kosmetyk jest zbyt długo wyczuwalny. Ten film wynagradza mi to, że masło naprawdę nieźle nawilża! Moja skóra nigdy nie była jakoś szczególnie przesuszona, więc nie mam specjalnych potrzeb w tej kwestii, ale u mnie to masło sprawdza się naprawdę dobrze - nawilżenie czuć lekko jeszcze rano, a bardzo rzadko zdarza mi się to przy mazidłach (chyba tylko przy avonowym musie nawilżenie rano było tak samo wyczuwalne jak wieczorem po posmarowaniu). Zapach tylko mógłby się szybciej ulatniać ze skóry, bo na dłuższą metę jest męczący.
Czy polecam? Sama nie wiem. Masło jest średnio wydajne i wcale nie takie tanie. Zapach na kolana nie rzuca, jedynie nawilżenie jest godne uwagi. Zdecydujcie same, czy to to, czego szukacie :)
 
 
To masło jest ostatnio popularne w blogosferze, używałyście go? Jakie wrażenia?

poniedziałek, 18 lutego 2013

O moich włosach z nieco innej perspektywy...

W moich włosowych aktualizacjach zawsze piszecie mi, że moje włosy wyglądają na zdrowe i gęste. Cóż, zdrowe może w miarę są, ale gęste? Ani trochę. I wiem też, że nie bardzo wierzycie w moje zapewnienia, że włosów na głowie prawie nie mam. Chciałabym więc dziś pokazać Wam je z nieco innej perspektywy - czyli po prostu jak wyglądają związane.
   
  
Teraz widzicie, co mam na myśli? ;)
Przyznaję bez bicia, że rzadkie i cienkie włosy zawsze były jednym z moich czołowych kompleksów, niestety z tej kategorii, z którą niewiele można zrobić. Na zdjęciach z włosowych aktualizacji włosy są świeżo umyte i pięknie wyszczotkowane, więc wyglądają, jakby miały jakąś tam objętość. Efekt ten znika u mnie błyskawicznie, po chwili znowu widać, że moja bujna czupryna dorównuje niemal tej, którą mógł poszczycić się Gollum - [klik]. Na tym polega cały czar tych zdjęć ;) Na co dzień moje włosy objętością absolutnie nie grzeszą, ale myślę, że już się z tym pogodziłam - one tak już po prostu mają, nigdy nie były gęste. Same widzicie, jaką zadziwiającą grubość ma mój kucyk - dokładnie 6,1cm. Dla porównania, niektóre z Was chwaliły się obwodem kucyka ok. 12cm, przy czym w kwestii obwodu różnica jest ogromna - 6cm to kciuk, 12cm to prawie nadgarstek. Nawet część z Was zauważyła, że jak wrzucam zdjęcia np. ze spotkań blogowych, to moje włosy wyglądają zupełnie inaczej, że są zwyczajnie rzadkie.
Jak wiecie, aktualnie wzięłam się mocno za odżywianie włosów pod kątem ich wypadania i rośnięcia - stosuję wcierki i inne produkty, które w pierwszej kolejności mają wyeliminować wypadanie, a później spłodzić mnóstwo baby hair i przyspieszyć wzrost obecnych włosów. Nie wiem, co z tego będzie, ale po cichu liczę, że może za rok będę mogła pochwalić się imponującymi 7cm kucyka? ;)

Tymczasem mogę Was rozbawić moją... grzywką ;)
  
   
Wybaczcie ostrość zdjęcia, ale grunt, że widać to, co najważniejsze - moją nieokiełznaną kępkę baby hair nad czołem. Mam ją zawsze i zawsze sterczy tak jak na zdjęciu, nie da się jej przylizać ani ukryć pod włosami. Już właściwie przestałam na nią zwracać uwagę, ale widać ją na niektórych zdjęciach z profilu przy aktualizacjach ;) Świadczy to o tym, że baby hairy jakieś zawsze mam, co jest pocieszające, ale liczę, że uda mi się je bardziej rozmnożyć, żeby faktycznie zyskać na objętości. 
  
To właściwie tyle - chciałam tylko udowodnić, że naprawdę moim włosom bardzo daleko do ideału ;)
Prosiłabym tylko, żebyście nie doradzały mi kosmetyków na zwiększenie objętości itd - nie działają, a próbowałam wielu. Zamiast dodawać sztucznie objętości, wolę faktycznie wyhodować więcej włosów, choć nie wiem, czy to możliwe. Proszę więc o kciuki - za jakieś pół roku pewnie znowu zmierzę kucyk i zobaczę, co się zmieniło ;) Na pewno będziecie o tym wiedzieć, w końcu po coś są te comiesięczne aktualizacje ;)
 Wiem, że ten post wyszedł taki marudny, ale nie taki był mój cel ;)
  
To teraz przyznajcie się, ile cm obwodu mają Wasze kucyki? :P Dobijcie mnie! :P

niedziela, 17 lutego 2013

Nivea - Masło do ust Caramel Cream

Podobnie jak w ostatniej recenzji antyperspirantu Dove, tak i tutaj muszę zaznaczyć, że nie lubię Nivei, nawet bardzo, prawie tak bardzo jak Dove :P Kolejne kosmetyki, które są dla mnie mocno nijakie, nieciekawe, dość drogie i testowane na zwierzętach - słowem: nie dla mnie. Oczywiście to moja subiektywna opinia o marce ;) Niemniej, ostatnio mam manię mazideł do ust, co już pewnie zauważyłyście. Kiedy zobaczyłam śliczne opakowania nowych masełek do ust Nivea z karmelową wersją, w dodatku w promocji... kupiłam i o dziwo - nie żałuję :)
  
  
Opis producenta:
   
Gdzie i za ile: wszędzie, ok. 10zł 
  
Skład:
   
Moja opinia:
Dużą zaletą masełka jest jego opakowanie - to spora płaska puszeczka, w sam raz do schowania do kieszeni płaszcza czy kurtki, choć przyznam szczerze, że taką formę aplikacji wolę jednak zastosować w domu (choćby tuż przed wyjściem) niż maziać się palcem na dworze. Puszka nie otworzy się sama, a my musimy się chwilę z nią posiłować, żeby dostać się do jej zawartości :) Jest design jest całkiem przyjemny dla oka - nie rzuca może na kolana, ale jest OK wg mnie :) Masełko w środku okazuje się mieć kremową konsystencję - nie wazelinową czy woskową jak większość mazideł, ale właśnie typowo kremową, aż byłam zaskoczona. Jego zapach niestety nie przypomina karmelu - bardziej jakieś słodkie ciasteczka. Zapach bardzo przyjemny i apetyczny, ale jeśli ktoś liczył na karmel, na pewno się zawiedzie.
  
  
Masełko w zaskakująco przyjemny sposób aplikuje się na usta - jak zawsze w przypadku balsamów w takich pojemniczkach nabieram odrobinę kosmetyku wierzchem paznokcia, a po ustach rozprowadzam już opuszką. Wystarczy odrobina, żeby całe usta stały się niesamowicie miękkie i gładkie, bez żadnego uczucia mrowienia ani bez sklejania. Poza tym efekt ten, razem z apetycznym zapachem, utrzymuje się jakieś 3h, oczywiście bez jedzenia - to bardzo długo jak na balsam do ust!
Jestem pod bardzo dużym wrażeniem tego masełka. Jak kiedyś nieco zmniejszę swoje zapasy (aktualnie mam ponad 20 mazideł pielęgnacyjnych do ust...) na pewno wypróbuję także wersję malinową :) Tymczasem Wam serdecznie polecam te masełka :)
  
  
Macie ulubione zimowe mazidła do ust? Jakie? :)

sobota, 16 lutego 2013

O bajkach, czytadłach, kotach i Walentynkach ;)

Mamy sobotę - co powiecie na mały relaks przy luźnym poście? :)
Napiszę Wam, co u mnie, a Wy w komentarzach napiszecie, co u Was - pochwalicie się, pożalicie, cokolwiek zechcecie :) Myślę, że lubicie czasem takie posty tak samo jak ja :)
  
Zacznę może od tego, że...
  
   
... ostatnie parę dni spędzałam w towarzystwie mojego 6letniego brata, którego zmogła grypa. Postanowiłam przy tej okazji pokazać mu kilka Disney'owskich bajek, których dotąd nie widział. Muszę Wam się przyznać, że jestem ogromną fanką starego dobrego Disney'a - większość bajek znam na pamięć, piosenki mogę śpiewać nawet wyrwana ze snu i nadal potrafię wylać morze łez na "Królu Lwie", "Tarzanie", "Pocahontas", "Mulan" czy "Mustangu z Dzikiej Doliny" (ok, to akurat nie Disney, ale klimat ten sam) i wieeelu innych. Na zdjęciu dla przykładu złapany w locie "Oliwer i spółka" - sama od lat go nie widziałam, więc z przyjemnością sobie przypomniałam, mając u boku rozgorączkowanego brata. Teraz młody ma się już lepiej, uprzedzając pytania, ale były momenty, kiedy miał gorączkę ponad 40 stopni...
  
Posesyjny czas zabijam także z Kindlem, a jakże:
  
  
Aktualnie wzięłam się za powieść, którą od jakiegoś czasu chciałam przeczytać - "Klub Dumas", którego autorem jest Arturo Pérez-Reverte. Jest to jedna z tych książek, których nie da się czytać "na raz" - po każdym rozdziale robię sobie przerwę, żeby się nie "przejeść". Nadaje się w sam raz na okienka w planie zajęć - niestety obecny semestr zapowiada się fatalnie pod tym względem, zajęć mam sporo i średnio rozplanowanych -.- Wracając do książki - mniej więcej po przeczytaniu 20% całości zaczęło mi świtać, że przecież to znam, w końcu skojarzyłam, że oglądałam film na podstawie tej powieści! Mowa o "Dziewiątych wrotach" z Johnnym Deppem (a jakże!) w roli głównej :) Co ciekawe, od początku lektury wyobrażałam sobie głównego bohatera właśnie w typie Deppa - pytanie tylko, czy zadziałała pamięć i podświadomość, czy może postać jest tak dobrze opisana i odwzorowana w filmie? :) 
  
Kiedy czytam lub robię cokolwiek innego w domu, mam towarzystwo:
  
  
Nie ukrywam, że dużą część wolnego czasu spędzam siedząc na wyrze przy laptopie - tu czytam, oglądam seriale, uczę się, bloguję. A zwykle pod stoliczkiem od laptopa śpi mój prywatny koci grzejnik - Tymon, w sam raz na chłodne wieczory ;) Ostatnio właściwie woli jednak wtulać się głową w kaloryfer, co w miarę możliwości mu uniemożliwiam - kaloryfery mam tak gorące, że trudno je dotknąć, boję się, że mu przygrzeje za bardzo ;) Wasze koty też AŻ TAK ciągną do ciepła? Powinnam się niepokoić?
  
I na koniec moich wywodów - małe wspomnienie Walentynek:
  
  
Wydawało mi się, że ustaliliśmy z Ukochanym, że w tym roku Walentynki sobie darujemy - w końcu dwa najbliższe tygodnie to też nasza rocznica i moje urodziny, mamy co świętować ;) Chyba jednak mi nie uwierzył, bo zrobił mi wielką niespodziankę, kiedy czekał u mnie na wydziale kiedy kończyłam w czwartek zajęcia - naprawdę, przez 6 lat związku nigdy tego typu niespodzianki się nie doczekałam! Zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę, że Kochanie moje aktualnie chodzi o dwóch kulach i jest średnio mobilny... W każdym razie - dostałam symbolicznie uroczą "ustową" pralinkę (jest mu wiadomo, że lepiej kupować mi łakocie niż kwiatki ;)), a później kupiliśmy sobie wspólnie grę, w którą będziemy razem grać - taką do rozgrywania na stole, ale ani planszową, ani karcianą - Panic Lab, o ile cokolwiek Wam to powie :P Dziś pierwsze testy ;) Ogólnie mówiąc - Walentynki nietypowe, ale udane :)
   
To teraz Wasza kolej, śmiało piszcie w komentarzach cokolwiek chcecie ;) Co u Was? Co ciekawego Wam się przydarzyło? Chętnie poczytam i lepiej Was poznam :)

piątek, 15 lutego 2013

Seche Plus - Odżywka do paznokci

Wspominałam Wam, że moje paznokcie aktualnie do niczego się nie nadają. Rozdwajają się jak dzikie, łamią się, kruszą, zupełnie nic się z nimi nie da zrobić, mam więc ścięte na krótko (albo połamane) i zwykle nawet nie mam serca ich malować. Używałam już wielu różnych odżywek, ale żadna nie dała takich rezultatów, żebym miała do niej wrócić - właściwie wiele z nich wędrowało po prostu w kąt po jakimś czasie kuracji, kiedy przez miesiąc czy dwa nie widziałam efektów. Tym razem miałam okazję wypróbować odżywkę Seche Plus - bardzo lubię topa tej marki, więc miałam nadzieję, że i odżywka się sprawdzi, ale się niestety przeliczyłam...
  
  
Opis producenta i skład:
   
Gdzie i za ile: [lista dystrybutorów], ok. 35zł / 15ml
  
Moja opinia:
Jak już pisałam, pokładałam w tej odżywce duże nadzieje - jakoś mam zaufanie do marki Seche. Niestety się zawiodłam, ale o tym zaraz, najpierw tradycyjnie zajmijmy się sprawami technicznymi ;)
Odżywkę dostajemy zapakowaną w kartonik, w którym znajdziemy (poza buteleczką ;)) dużą ulotkę z informacjami o produkcie itd. Sama buteleczka jest matowa, solidna, całkiem ładna i praktyczna, wygląda bardzo profesjonalnie wg mnie. Zapach odżywki jest typowo lakierowy, ostry i nieprzyjemny, nie radzę wąchać pędzelka czy świeżo pomalowanych paznokci ;)
  
  
Pędzelek jest długi i dość wygodny, aplikacja odżywki na paznokcie jest łatwa i przyjemna. Wg zaleceń producenta codziennie przez tydzień dokładamy jedną warstwę, potem zmywamy i zaczynamy od nowa. Szczerze? Nie wyobrażam sobie tego, ani razu nie udało mi się wytrzymać tygodnia. Dlaczego? Otóż odżywka ta na paznokciach nie trzyma się wcale. Zaczyna odpryskiwać i łuszczyć się jeszcze tego samego dnia, jeśli np. weźmiemy się za mycie naczyń. Nie mam pojęcia czy działa, bo takie używanie mijało się z celem, dokładanie kolejnych warstw nie miało sensu, skoro pierwsze już się kruszyły z paznokci, nie wyglądało to zbyt ciekawie... Poniżej możecie zobaczyć paznokieć z taką właśnie zdartą "łuską" odżywki - niby zeszła sama, ale widzicie, że paznokieć pozostawiła matowy, lekko jakby uszkodzony - takie odpryskiwanie nie może być zdrowe dla paznokcia, codzienne zmywanie resztek odżywki i nakładanie nowej warstwy tym bardziej...
Niestety, przykro mi, że nie mam dla Was bardziej pozytywnej recenzji. Tej odżywki jednak ani trochę nie polecam... Na pocieszenie dla siebie i dla Was - za jakiś czas pokażę lakiery tej marki, które sprawdziły się już o wiele lepiej ;)
  
  
Stosowałyście produkty Seche? Polubiłyście się z nimi?
 

czwartek, 14 lutego 2013

Magiczna kozieradka?

Pisałam Wam już wczoraj, że zaczynam traktować moje włosy bardziej naturalnymi metodami pielęgnacji, poczynając od ziela o uroczej nazwie kozieradka. Jego zadaniem dla włosów jest pohamować ich wypadanie i ukoić podrażnioną skórę głowy. Pomyślałam, że może dołączycie do mnie w moich kozieradkowych bojach, kiedy nieco przybliżę Wam temat - wiem, że był już poruszany na kilku włosowych blogach, ale nie wszystkie z Was je czytają, więc w tym wypadku nie zaszkodzi wtrącić swoich pięciu groszy ;) Dodam tylko, że cała wiedza, jaką tu zawrę, pochodzi z innych blogów czy stron internetowych.
  
  
Zacznę może od tego, czym jest ta cała kozieradka?

wikipedia.pl
Jest to roślina z rodziny bobowatych, aktualnie hodowana głównie dla nasion, które stanowią surowiec o wielu właściwościach leczniczych. Nasiona kozieradki są pozyskiwane ze względu na dużą zawartość śluzu polisacharydowego (jego zawartość przekracza nawet 40%). Poza tym nasiona zawierają tłuszcze, saponiny steroidowe, w tym pochodne diosgeniny i estry saponin z białkami (np. fenugrekina). Ponadto w surowcu obecne są białka roślinne, śladowe ilości olejków eterycznych, flawonoidy, cholina, lecytyna, witaminy PP, F, D i alkaloid trygonelina.
Zastosowanie lecznicze:  
Wewnętrznie: Kozieradka działa wzmacniająco na organizm. Stanowi źródło łatwo przyswajalnego białka i tłuszczu roślinnego. Polecana jako środek wzmacniający dla rekonwalescentów i sportowców. Stosowana także w celu łagodzenia stanów zapalnych błony śluzowej przewodu pokarmowego. Ponadto jako środek poprawiający trawienie, regulujący wypróżnianie oraz łagodzący nieżyty górnych dróg oddechowych (łagodzi kaszel).
Zewnętrzne: Wspomagająco przy leczeniu wrzodów,obrzęków, ropnego zapalenia skóry, zapalenia naczyń chłonnych, tkanki łącznej, czyraków. Kozieradka łagodzi stany zapalne skóry, działa zmiękczająco i powlekająco.
    
Kozieradka ma także zastosowanie w kosmetyce, ja skupię się dziś na tym, co może ona zrobić z naszymi włosami. Jak już pisałam, głównym celem jej używania jest zahamowanie wypadania włosów. Często wynika ono z tego, że skóra naszego skalpu nie jest w najlepszej kondycji - podrażniona, łuszcząca się, przesuszona. Kozieradka powinna pomóc to naprawić - ogólnie mówiąc: poprawić stan skóry głowy i tak na chłopski rozum - usadowić cebulki włosów bezpiecznie i solidnie w ich mieszkach ;)
  
W tym celu musimy udać się do sklepu zielarskiego albo apteki i zakupić nasiona kozieradki:
  

Nie jest to duży wydatek - zależności od sklepu i marki, saszetka taka kosztować będzie 2-3 zł - taniutko :) Najlepiej kupić nasiona niezmielone, ale są one trudno dostępne, więc poradzimy sobie też z tymi rozdrobnionymi - jak moje. Różnica polega chyba tylko na łatwości odcedzania ;) Ze swojej strony polecam dwie firmy, którym od zawsze ufam pod względem ziół (a swego czasu mocno siedziałam w temacie ziołolecznictwa) - Kawon i Flos.
  
Rozdrobnione nasiona po przesypaniu do szczelnego pojemnika prezentują się tak:
  
  
Lepiej nie trzymać ich w otwartych papierowych saszetkach, bo zapach mają bardzo intensywny, poza tym mogą w ten sposób utracić swoje właściwości ;) Ja w tym celu zaadaptowałam stary plastikowy słoik po peelingu do ciała.
Właśnie, co do zapachu... Może on być kluczową wadą dla wielu z Was, ponieważ kozieradka pachnie zupełnie jak przyprawa Maggi - intensywnie, kulinarnie, wręcz... rosołowo. Mnie osobiście ten zapach nie przeszkadza, ale wiem, że nie wszyscy chcą kojarzyć się znajomym z domowymi obiadkami... we włosach ;) Oczywiście nie dotyczy to osób, które zdecydują się używać kozieradki tylko przed myciem włosów.
   
A jak właściwie używać tej kozieradki?
Ja pozwoliłam sobie skorzystać z przepisu, który podała Kascysko [klik], czyli używać jej w formie wcierki do skalpu. Sypiemy łyżeczkę nasion do szklanki, zalewamy 3/4 szklanki wrzątku, przykrywamy spodkiem i czekamy, aż się zaparzy. Później odcedzamy napar przez sitko albo gazę, jeśli nasiona mamy mocno zmielone. Nic jednak nie szkodzi, jeśli w gotowej miksturze znajdą się jakieś drobniuteńkie farfocle. 
Oczywiście miksturę możemy ulepszyć, dodając olejki eteryczne czy cokolwiek używamy do wcierania - ja jednak ograniczam się do "czystego" naparu. Przelewam go do buteleczki i voila, mam magiczną miksturę!
Mikstura jest mętna, intensywnie żółta i pachnie nadal Maggi, choć nieco słabiej. Wygląda jak sok pomarańczowy :)
Jeśli nie mamy buteleczki z aplikatorem, warto zaopatrzyć się w plastikową pipetę - można je dostać w aptekach czy sklepach z półproduktami kosmetycznymi. Ja właśnie w ten sposób aplikuję wcierkę na skalp:
  
   
Alternatywą są np. buteleczki po rzepowej kuracji Joanny czy po toniku Novoxidyl - tzn. takie z wąskimi aplikatorami.
Napar aplikujemy na skalp w dość sporych ilościach - tyle, ile nasza głowa jest w stanie przyjąć ;) Jeśli zamierzamy za kilka godzin umyć włosy, można zaszaleć bardziej, w przeciwnym wypadku raczej bym uważała. Kozieradka nie obciąża włosów, wręcz ponoć unosi je u nasady, choć u siebie jak na razie tego nie zaobserwowałam. Wynika z tego, że można ją zastosować po umyciu włosów, bez obaw o widoczne ślady na głowie, ale jest jeden mankament - zapach. Między innymi dlatego dla mnie znacznie wygodniejszą opcją jest nakładanie większych ilości kozieradki na kilka godzin (przynajmniej jedną) przed myciem włosów - napar zdąży wchłonąć się i zadziałać, a my ze spokojnym sumieniem będziemy mogły zmyć z głowy ten zapach rosołu ;)
Napar możemy trzymać w lodówce około trzech dni, a po tym czasie lepiej zrobić nowy, bo prawdopodobnie nie zdążymy go zużyć.
Warto też zaznaczyć, żeby przed pierwszym użyciem zrobić na wszelki wypadek próbę uczuleniową.
  
Mam nadzieję, że zdołałam zamieścić tu wszystkie potrzebne informacje, jeśli czegoś Wam tu brakuje, piszcie śmiało w komentarzach.
Za jakiś czas, pewnie przy okazji marcowej włosowej aktualizacji, dam Wam znać, jak idzie kuracja, a tymczasem możecie śledzić, czy faktycznie jestem systematyczna - na górze bloga znajdziecie zakładkę "Jak dbam o włosy? - DZIENNIK" - jak łatwo się domyślić, wpisuję tam na bieżąco, czym traktuję moje włosy. Postaram się, by kozieradka znajdowała się tam każdego dnia :)
 
Dołączycie do mnie w "kozieradkowym klubie wielkich nadziei"? ;)

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...