środa, 31 października 2012

Alterra - Żel pod prysznic Kwiat Neroli i Bambus

Marka Alterra zawsze pozytywnie mi się kojarzyła. Wszystkie wypróbowane dotąd kosmetyki dobrze mi służyły, zachwycały zapachem, składem, ekologicznością ;) Tym większy był mój zawód, kiedy trafiłam w końcu na bubla z logiem Alterry... Pewnie o tym żelu już czytałyście na innych blogach i pewnie moja recenzja nie będzie się tak różnić od pozostałych, ale zapraszam do czytania.
  
  
Opis producenta:
   
Gdzie i za ile: w Rossmannie, ok. 8zł / 250ml
  
Skład:
   
Moja opinia:
Opakowanie żelu to wysoka smukła biała butelka z czerwonym zamknięciem, ozdobiona naklejką z motywem, jak wnioskuję, kwiatu neroli. Jest ładna, choć nie powala na kolana - ot, ładnie wygląda na półce. Jest na szczęście praktyczna, bo łatwo ją otworzyć mokrymi dłońmi.
Nie ukrywam, że w przypadku żelu pod prysznic bardzo dużą rolę odgrywa dla mnie zapach. Tutaj zapach niestety zawiódł mnie na całej linii, bo kojarzy mi się niezmiennie z syropem na kaszel dla dzieci - taki chemiczno-niby owocowy? Trudno mi go opisać, ale to nic przyjemnego dla mojego nosa... Poza tym konsystencja - galaretowaty żel, dziwny i również dziwnie się kojarzy...
  
  
Lubię także, jeśli żel nadaje się również jako płyn do kąpieli - często wlewam trochę żelu pod strumień wody do wanny zamiast płynu, żeby nie mieszać zapachów. Wtedy lubię, kiedy żel umie wytworzyć pianę - w przypadku tego żelu po pianie nie było ani śladu. Podobnie sprawa wygląda przy myciu się nim. Mimo użycia myjki żel bardzo słabo się pieni i jest niewydajny. Zapach nie utrzymuje się na skórze, ale w tym przypadku uznam to za zaletę. Po wyjściu z wanny zaś nie czuję żadnej różnicy na skórze - nie jest ściągnięta ani wysuszona, ale też nie ma mowy o jakimś nawilżeniu ;)
Cóż, niestety tym razem nie polecam. Sama pewnie nigdy więcej nie sięgnę po żel Alterry, chyba, że naprawdę skusi mnie pięknym zapachem, może wówczas ulegnę ;) Na razie odradzam - i Wam i samej sobie.
  
  
Używałyście żeli Alterry? Macie z nimi podobne doświadczenia?

wtorek, 30 października 2012

Zabawa barwnikami spożywczymi

Są bloggerki, które po mistrzowsku zdobią paznokcie milionem kolorów.
Są bloggerki, które na swoich oczach i twarzach potrafią stworzyć dzieła sztuki.
Są bloggerki, które wyczarowują piękną barwną biżuterię.
Są bloggerki, które chętnie pstrzą swojego bloga wszystkimi kolorami tęczy.
A ja barwię... wypieki ;)
  
  
Parę miesięcy temu kupiłam sześć saszetek barwników spożywczych. Kosztowały mnie grosze - jeśli dobrze pamiętam ok. 1-2zł na Allegro, od użytkownika Cake Land :) Wybrałam dość uniwersalne kolory: czerwony, zielony, pomarańczowy, niebieski i dwa rodzaje fioletu - bo przecież nie byłabym sobą ;) Ciekawostką jest fakt, że niektóre z nich w wersji saute mają inny kolor niż ten docelowy.
Barwniki te są niesamowicie wydaje - wystarczy szczypta (zdecydowanie odradzam "szczyptanie" palcami ;)) do zabarwienia dużej ilości ciasta, a wielkością owej szczypty możemy dodatkowo regulować nasycenie koloru. Większość z nich bardzo łatwo rozprowadza się w masie - najlepiej w dość rzadkiej. Problemy są z jednym z fioletów, który barwi równomiernie, ale zostawia niebieskie punkciki. 
 Pokażę Wam teraz parę moich wypieków z użyciem tych barwników:
  
 
Moje podejście pierwsze - krem z zielonej herbaty. Znalazłam przepis na ulotce z Biedronki i okazał się kompletnie niejadalnym niewypałem, bleee... Ale chociaż ładnie wyglądał lekko zabarwiony na zielono ;)
 
 
To "dzieło" pokazywałam Wam już tu jakoś w marcu - kopiec Shreka upiekłam na swoje urodziny. Jak widzicie, użyłam tu więcej barwnika, przez co zieleń masy jest znacznie intensywniejsza. A wyobraźcie sobie miny gości, kiedy zobaczyli kolor po rozkrojeniu ciacha ;)
 
   
Tutaj już typowo barwnikowa zabawa - piekłam zwyczajną babkę, w ostatnim etapie rozdzieliłam masę na pół i każdą część zabarwiłam inaczej, wlewając później jednocześnie do formy. Efekt wyszedł świetny, muszę tego kiedyś spróbować z innym ciastem i może innymi kolorami ;)
  
   
To zaś jest najświeższy eksperyment - zabarwiłam część kokosanek na fioletowo. Jak widzicie, są tu te niebieskie punkciki, o których wspominałam. Poza tym kokos z wierzchu i tak się spiekł i zarumienił na beżowo, więc musiałam je nieco "obskubać", żeby dotrzeć do fioletu ;)
  
Jeśli macie ochotę na odrobinę szaleństwa w kuchni, zdecydowanie polecam te barwniki :) Dużo nie kosztują, a dostarczają frajdy i nam i gościom ;) Dodam też, że nie warto stosować ich w przepisach, gdzie wymagana jest soda oczyszczona - sprawi ona, że kolor w ogóle się nie przyjmie.

Bawicie się w ten sposób z wypiekami? A może dekorujecie je inaczej?
Chętnie nabiorę od Was trochę inspiracji ;)

poniedziałek, 29 października 2012

BeBeauty - Micelarny żel do mycia i demakijażu

O żelu micelarnym BeBeauty swego czasu było naprawdę głośno. Kupiłam go i parę miesięcy przewegetował na półce, teraz wreszcie go z niej zdjęłam i zaczęłam używać. I jestem zachwycona! Nie spodziewałam się, że mnie tak pozytywnie zaskoczy :) Zapraszam do recenzji ;)
   
  
Opis producenta:
   
Gdzie i za ile: w Biedronce, ok. 4zł / 150ml
  
Skład:
   
Moja opinia:
Żel zamknięty jest w estetycznej biało-niebieskiej tubce stawianej na zamknięciu. Jest ona wykonana z białego plastiku, dość cienkiego, ale nawet pod światło trudno jest zobaczyć pozostałą ilość żelu. Otwiera się ją wygodnie, na zatrzask, nie ma obaw, że połamiemy o niego paznokcie ;)
Sam żel jest dość gęsty i zupełnie bezbarwny. Wielkim zaskoczeniem jest dla mnie jego zapach, bo pachnie naprawdę ślicznie, ale za każdym razem czuję w nim coś innego. Czasem jest to jakiś zapach z dzieciństwa, czasem coś kwiatowego, czasem jeszcze coś innego ;) 
  
  
Dzięki swojej gęstości żel jest bardzo wydajny - odrobina wystarczy do dokładnego umycia twarzy. Zwykle przed tym żelem zmywam makijaż płynem micelarnym, ale żel doskonale pozbywa się resztek makijażu i zanieczyszczeń uzbieranych na cerze w ciągu dnia. Świetnie się pieni, a przy tym, co ostatnio jest dla mnie ważne, nie ściąga cery. Jakiś czas temu robiłam podejście do pewnego żelu z Avonu i tak strasznie mi ściągał skórę, że nie mogłam go znieść, po tygodniu odstawiłam go do koszyka "na zbyciu" ;) Ten na szczęście naprawdę jest bardzo delikatny i skuteczny, nie mam się do czego przyczepić. Nawet jeśli dostanie się do oczu to nie piecze za bardzo, jestem pod wielkim wrażeniem!
Myślę, że będę do niego wracać, a rzadko się to u mnie zdarza, nie bywam wierna tym samym kosmetykom ;) Ten żel jednak jest tani i naprawdę dobry, czego chcieć więcej? :) Zdecydowanie polecam!
  
   
Miałyście ten żel? Również jest on dla Was hitem czy może u Was się nie sprawdził? :)

niedziela, 28 października 2012

TAG: Moje włosy w pigułce

W ramach lżejszego, niedzielnego posta postanowiłam pobawić się w kolejnego TAGa - tym razem "Moje włosy w pigułce". Otagowała mnie Moniak85 z bloga Kulka o wszystkim, za co bardzo dziękuję :)
Jeśli jesteście ciekawe moich odpowiedzi, zapraszam do czytania :)


ZASADY TAGA:
- odpowiedzieć na 13 pytań
- oTAG'ować 5 osób

1. Twój naturalny kolor włosów?
Chyba ten aktualny, choć pewności nie mam ;) Na pewno jednak zbliżony do obecnego - średni brąz z lekkimi czerwonymi refleksami ;)
  2. Twój obecny kolor włosów?
Odpowiem przyszłościowo - ciemna czekolada ;) Farba już czeka i na dniach jej użyję, bo na zimę zawsze wolę mieć nieco przyciemnione włosy. To farba na 24 mycia, więc szybko wrócę do naturalnego ;)
  3. Aktualna długość Twoich włosów?
Ok. 45cm z przodu. To jednak też zmieni się niedługo, bo czas podciąć końcówki. Nie rozdwajają się, ale lekko wyrównać przód z tyłem nie zaszkodzi ;)
Tutaj obecny stan włosów - sprzed dwóch tygodni:

4. Długość na jaką chciałabyś zapuścić włosy?
Jak najdłuższe! :) Do pasa to takie niespełnione dotąd marzenie...
5. Jak często podcinasz końcówki?
Mam raczej zdrowe końcówki, więc nie jest to wybitnie niezbędny element dbania o nie. Staram się jednak podcinać minimum co pół roku.
6. Twoje włosy są proste,kręcone czy falowane?
Proste jak druty - jak na złość, bo od dziecka marzyłam o ślicznych loczkach ;) Niestety, przy mojej ilości włosów loczki wyglądałyby pewnie jeszcze biedniej niż obecnie ;) Poza tym one chyba lubią być proste, bo nie poddają się żadnego rodzaju utrwalaniu wszelkich fal czy loków.
7. Jaką porowatość mają Twoje włosy?
Nie mam pojęcia. Część ich cech pasuje do włosów niskoporowatych, a część do wysokoporowatych - naprawdę nie wiem, co o tym myśleć ;)
8. Jakie są Twoje włosy (np. normalne, przetłuszczające się, suche itp.)?
Przetłuszczające się. Muszę myć je codziennie :<
9. Jak wygląda Twój codzienny włosowy rytuał pielęgnacyjny?
Na rytuał nie mam czasu codziennie. Zazwyczaj ograniczam się do zestawu szampon + odżywka do spłukiwania + płukanka octowa. Czasem w ciągu dnia użyję jeszcze jakiejś mgiełki albo wcierki na dobranoc ;) Pełen zestaw mojej pielęgnacji możecie zobaczyć w zakładce "Jak dbam o włosy - DZIENNIK".
10. Czego nie lubią Twoje włosy?
Na pewno odżywek bez spłukiwania i jedwabiu, laminowanie także ich nie zachwyciło ;)
11. Co lubią Twoje włosy?
Oleje i ziołowe wcierki :)
12. Jaka jest Twoja ulubiona fryzura?
Najczęściej chodzę w rozpuszczonych włosach albo spinam je luźno klamrą, żeby nie przeszkadzały. Latem za to uwielbiam zamęczać mamę i siostrę, żeby zaplotły mi jakiegoś ciekawego warkocza albo sama kombinuję z jakimiś koczkami i wpinam kwiaty :)
13. Gdyby Twoje włosy umiały mówić,to co by powiedziały?
"Dajże nam wreszcie spokój!" ;)
  
Przekazuję TAGa dalej do pięciu innych bloggerek:
Chętnie poczytam też i Wasze odpowiedzi, więc jeśli nikt Was nie otagował, a chciałybyście odpowiedzieć... Cóż, czujcie się otagowane ^^

sobota, 27 października 2012

Bath & Body Works - Antybakteryjny żel do rąk - Lawenda

Teraz Was zaszokuję - nigdy wcześniej nie używałam żadnego żelu antybakteryjnego do rąk! Dopiero niedawno uznałam, że to przydatna rzecz w torebkowej kosmetyczce - w ogóle nieco pedantyczna pod względem higieny się zrobiłam ;) W każdym razie dzięki Oleśce wpadły mi w łapki dwa żele antybakteryjne znanej Wam już marki Bath & Body Works o ślicznych zapachach. Na pierwszy rzut poszedł lawendowy i to o nim dziś chcę Wam parę słów napisać :)
  
  
Opis producenta:
   
Gdzie i za ile: w sklepach Bath & Body Works, 5,99zł / 29ml
  
Moja opinia:
W pierwszej chwili zaskoczyła mnie maleńka buteleczka. Niby wiedziałam, że to 29ml, ale jednak wyobrażałam to sobie jako coś nieco większego ;) Jednak ani trochę się nie zawiodłam, bo ta ilość i tak wystarczy mi na długo. Buteleczka zamykana jest na zatrzask na tyle mocny, że sam się na pewno nie otworzy, ale też nie musimy się z nim mocować.
Żel jest dość rzadki, fioletowy z granatowymi granulkami. Pachnie bardzo ładnie, czystą lawendą - no i oczywiście alkoholem, ale jego czujemy tylko przez chwilkę ;)
  
  
Żel zaskoczył mnie też tym, jak bardzo wydajny jest. Wystarczy odrobina wielkości ziarna grochu, żeby "umyć" obie dłonie. Bardzo łatwo się rozprowadza i szybciutko wchłania, więc od razu możemy powrócić do normalnych zajęć, już z czystymi dłońmi ;) Zostawia na skórze delikatny zapach lawendy oraz uczucie, że faktycznie oczyścił dłonie. Przetestowałam go także w sytuacji bardziej ekstremalnej - po zjedzeniu pomarańczy dłonie kleiły mi się mocno od jej soku - żel sobie poradził :)
Nie mam porównania do innych produktów tego rodzaju - może to, czym się tu zachwycam jest normą, ale co tam ;) Mogę śmiało powiedzieć, że żel ten rolę swoją spełnia, nie zauważyłam żadnych negatywnych skutków - nie wysusza dłoni ani nic ;) Ze swojej strony - polecam :)
   
    
Stosujecie tego typu produkty? Miałyście do czynienia z tymi z B&BW?

piątek, 26 października 2012

Orlica piecze! #8 - Banalne kokosanki

Już caaałe dłuuugie miesiące nie publikowałam tu żadnych słodkości! Najpierw było lato, kiedy nie chciało mi się stać w gorącej kuchni z gorącym piekarnikiem, później była dieta, a teraz jest "podiecie" - czas, kiedy jestem w stanie zasłodzić się na amen kostką czekolady. Ale jednak coś tam wczoraj upiekłam - padło na najprostszą rzecz o jakiej słyszałam, czyli na kokosanki!
  
  
Właściwie przepis ten mogłabym streścić w dwóch zdaniach, ale a nuż znajdzie się ktoś, kto będąc laikiem będzie chciał je upiec ;) Przepis jest banalny i nie ma chyba nic, co mogłoby nie wyjść - poza wyglądem w moim przypadku, chyba pokłócę się z piekarnikiem, bo coś mnie nie słucha ostatnio. W każdym razie, zapraszam do tej mini lektury ;)
  
   
  
  
Czego potrzebujemy?
- 400g wiórków kokosowych
- szklankę cukru
- 4 białka jajek
- szczyptę soli
I nic więcej! ;)
 Uprzedzam, że to proporcje dla dużej rodziny ;)
  
  
  
   
  



  
Białka wbijamy do miski, dodajemy szczyptę soli i ubijamy.










Kiedy piana będzie już prawie sztywna, stopniowo dosypujemy cukier, cały czas ubijając.










Kiedy cukier już w pełni się rozpuści i powstanie krem zamiast piany, odkładamy ubijaczkę, wsypujemy kokos i delikatnie mieszamy całość łyżką.







Z powstałej masy formujemy grudki i układamy je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 170 stopni na 20 minut.







Wyciągamy blachę z piekarnika, dajemy kokosankom chwilę wyschnąć i możemy od razu serwować - ciepłe są najlepsze, mniam! :)
Smacznego! :)





  
Jak widzicie, przepis jest naprawdę banalny, a przy tym szybki i przede wszystkim smaczny.
Polecam zwłaszcza osobom często piekącym ciasta drożdżowe itd, cierpiącym na nadmiar samych białek w lodówce :P
Dajcie znać, jeśli wypróbujecie :)

czwartek, 25 października 2012

Dwa lakiery od Vipery

Moje ostatnie spotkania z firmą Vipera muszę zaliczyć do tych średnio udanych... Zazwyczaj były to kosmetyki, które wg mnie nie warte były uwagi, ot, zwykłe zwyklaki. Ostatnie kosmetyki Vipery w moim zbiorze to dwa lakiery do paznokci, które zostawiłam sobie na dzisiaj do recenzji. Jeden z nich idealnie wkomponował się w "moje standardy" marki, ale drugi pozytywnie zaskoczył :)
  
  
Pierwszy z nich to maleństwo z serii Bambini, drugi zaś z serii FocusOn. Nie mają one ze sobą absolutnie nic wspólnego! Zerknijcie na szczegóły:
  
  
Różnią się opakowaniem, formułą, pędzelkiem, wszystkim.
Seria Bambini kosztuje ok. 4zł / 5ml, a seria FocusOn - 12zł / 12ml.
  
   
Lakier Bambini o numerze 42 jest podręcznikowym zwykłym zwyklakiem. Kolor to nieco żelkowy shimmerowy kobalt o turkusowym połysku, ładny, ale setki takich na rynku. Cena i mała pojemność mogą być jego zaletami, ale mała buteleczka wiąże się też niestety z drobnym pędzelkiem, czego nie lubię. Trudno się takim maleństwem posługuje, zwłaszcza, jeśli lakier jest zbyt rzadki, jak w tym przypadku. Dodatkowo krycie jest słabe - tutaj mam dwie warstwy, a widać nadal prześwity, które nie znikną nawet przy trzeciej warstwie. Schnie dość długo, a zmywa się łatwo, choć może zostawić kolor na skórkach.
  
  
Lakier FocusOn o numerze 902 jest za to kompletnym przeciwieństwem mniejszego brata. Jego kolor to brudny beż z leciutkimi różowymi tonami, zupełnie kremowy, bez drobinek. Ma znacznie większą butelkę, więc i inny pędzelek - szeroki i płaski, takie lubię najbardziej! Zdecydowanie wygodniej mi się nim maluje paznokcie - dwa machnięcia i voila ;) Poza tym dobre krycie - już jedna warstwa by wystarczyła, ale dałam drugą dla spokoju ducha ;) Lakier ma piękny połysk, nawet na moich nierównych paznokciach. Największym zaskoczeniem jest jednak jego trwałość, bo utrzymał się nienaruszony przez 5-6 dni, a to naprawdę bardzo długo jak na moje miękkie paznokcie. Zmywa się bez najmniejszego problemu.
  
Podsumowując - do serii Bambini nawet się nie zbliżajcie, ale śmiało ładujcie do koszyka lakiery z serii FocusOn - są zdecydowanie warte uwagi :)
  
Macie jakieś lakiery Vipery? Jakie są Wasze spostrzeżenia na ich temat?

środa, 24 października 2012

Maseczka do twarzy w... tabletce?

Na dziś mam dla Was krótki post z kategorii "Ciekawostki" ;)
Słyszałyście o maseczkach w tabletkach? Pokazywałam je jakiś czas temu i wiele z Was było nimi zaintrygowane, więc dziś pokrótce przybliżę co to takiego :)
  
  
Jak widzicie, wygląda to jak cukierek, w żadnym wypadku nie jak maseczka. Zafoliowany biały krążek, jakieś chińskie dziwadło ;) Oczywiście od razu się rzucamy i rozrywamy opakowanie:
  
  
Żeby z tego małego badziewia zrobić maseczkę potrzebujemy kilku rzeczy:
  
  
... czyli samej tabletki, jakiegoś małego pojemniczka - u mnie najlepiej sprawdziła się zwykła nakrętka od butelki - oraz coś do nasączenia maseczki. Może to być hydrolat czy jakiś napar ziołowy, byle miało jakieś dobre działanie dla cery :) Płynu nalewamy do nakrętki do pełna, wtedy wrzucamy też tabletkę...
  
  
Wybaczcie słabą jakość filmiku, inaczej nagrać nie mogłam, a koniecznie chciałam pokazać, jak to wygląda ;) Jeśli nie możecie go z jakiegoś powodu odtworzyć, streszczę Wam fabułę :P Po wrzuceniu tabletki do płynu, w ciągu sekundy tabletka wchłania wszystko i pęcznieje. Teraz możemy ją rozłożyć i otrzymujemy takie coś:
  
  
Od razu staje mi przed oczami dość schizowy film "Skóra, w której żyję" - widziałyście? ;)
Nakładamy to cudo na twarz i trzymamy, póki jest mokre, chyba, że znudzi nam się wcześniej.
Możemy też wyjść z maseczką na miasto i straszyć - jak znalazł na Halloween, nie sądzicie?
  
  
Maseczki takie możecie kupić na eBay'u za grosze. Sama niedługo będę zamawiać nową porcję :)
Przykładowe aukcje: 10 sztuk, 30 sztuk, 50 sztuk, 100 sztuk.
Wygląda na to, że najbardziej opłaca się kupować większe ilości.
  
Skusiłybyście się na takie cudo czy może to zbędny dla Was gadżet? :)

wtorek, 23 października 2012

Orly Rich Renewal - Kremy do rąk, stóp i ciała Pucker i Passion

O lakierach Orly słyszał chyba każdy. No, może nie każdy miał je w ręce czy w ogóle widział na żywo, ale nie da się ukryć, że marka jest znana. Sęk w tym, że mało kto wie, że nie ogranicza się ona tylko do lakierów do paznokci - notabene rewelacyjnych :) W ofercie mają także kilka rodzajów kremów, które są dość uniwersalne, bo wg producenta mają służyć do rąk, stóp i ciała. Miałam możliwość przetestowania dwóch z nich i dziś Wam o nich napiszę :)
  
  
Opisy producenta:
   
Gdzie i za ile: orlybeauty.pl - 18zł / 59ml, 50zł / 227ml
  
Składy:
   
Moja opinia:
Na samym wstępie powiem, że kremy te recenzuję razem, bo wg mnie nie różnią się niczym poza zapachem. Ja używałam ich wyłącznie do rąk, weźcie to również pod uwagę :)
Kremy dostępne są w dwóch rozmiarach opakowań - 59ml i 227ml. Dostępne są też podobno wielkie butle 950ml, ale nie widziałam ich nigdzie w sprzedaży. Te moje to najmniejsze warianty, między innymi dlatego używałam ich tylko do rąk - do stóp i do ciała zużyłabym je aż za szybko ;) Są to małe tubki, w sam raz do torebki czy nawet do kieszeni, wysokie i smukłe, wyglądające dość "bogato" - czyli adekwatnie do ceny ;) Wadą jest tylko to, że tubki są zakręcane. Zawarte w nich kremy są gęste i nieco maślane, jeśli wiecie o co mi chodzi. Pachną prześlicznie! Pucker ma boski słodko cytrusowy zapach, a Passion kojarzy się bardziej kwiatowo - to taki elegancki zapach. 
  
  
Oba kremy są bardzo treściwe, a przez to wydajne. Mała ilość wystarczy to posmarowania obu dłoni. Teoretycznie wchłania się szybko, ale jeszcze długo zostaje na skórze efekt taki, jakby była mokra. Z jednej strony nie jest to nieprzyjemne tak, jak tłusty film w niektórych przypadkach, ale z drugiej to również nie należy do najbardziej pożądanych efektów w moim mniemaniu ;) Muszę jednak przyznać, że dawno nie czułam, żeby jakiś krem mi tak rewelacyjnie nawilżył dłonie! Efekt miękkiej i jędrnej skóry utrzymuje się przez parę dobrych godzin. Poza tym długo czuć także śliczny zapach, co dla mnie jest zdecydowanie zaletą - zwłaszcza w przypadku wersji Pucker ;)
Zdaję sobie sprawę z tego, że kremy te są drogie, zwłaszcza, jeśli chcemy je traktować jako balsamy do ciała czy do stóp. To jednak odradzam, bo zwyczajnie się nie opłaca - zużyłybyśmy tubkę w tydzień. Jako krem do rąk - polecam z całego serducha! Myślę nawet, że kiedyś sprawię sobie jeszcze kolejną tubkę - albo znowu Pucker albo może coś nowego, np. Paradise? :) Normalnie taka cena za tubeczkę kremu jest dla mnie nie do pomyślenia, ale w tym przypadku mogłabym zrobić wyjątek :)
  
  
Słyszałyście wcześniej o kremach Orly? A może używałyście ich lakierów? :)

poniedziałek, 22 października 2012

TAG: Moje blogowe sekrety

Trafiłam ostatnio u Ev na ciekawego taga, na którego postanowiłam odpowiedzieć, a rzadko mi się to zdarza ;) Uznałam jednak, że jest na tyle ciekawy, że warto poświęcić mu post :) Sporo osób pyta mnie o to, jak postrzegam blogowanie, inne blogerki i co mi to w ogóle daje. Oto Wasze odpowiedzi ;)
  
  
1. Ile czasu prowadzisz bloga i jak często publikujesz posty?
Regularnie bloguję od ponad dwóch lat, choć dopiero od sierpnia 2011 piszę bloga typowo kosmetycznego. Przedtem prowadziłam dwujęzycznego bloga o lakierach do paznokci, wzorkach, trikach itd ;) A jeszcze wcześniej... cóż, pisałam o różnych innych rzeczach - publikowałam swoje pocztówki, otrzymane w ramach postcrossingu, pisałam o mojej pajęczej trzódce, nawet jako nastoletnia gówniara dawno dawno temu miałam popularnego wówczas fotobloga ;)
Zazwyczaj staram się publikować posty codziennie i dopóki mam do bloga zapał, nie ma z tym problemów. Często piszę wręcz na zapas, ale nigdy nie publikuję więcej niż jednej notki dziennie, co za dużo, to niezdrowo ;)

2. Ile razy dziennie zaglądasz na bloga i czy robisz to w pierwszej kolejności?
Oj, niezliczoną ilość razy! Zazwyczaj rano sprawdzam, co się zmieniło w statystykach, kto dodał jakie nowe notki, potem sama publikuję swoją. I od tego momentu zaczyna się zwykle maraton blogowy, bo postawiłam sobie kiedyś za punkt honoru odpisać na wszystkie komentarze. Ilekroć ktoś coś napisze pod moim postem, ja dostaję powiadomienie na maila, po czym lecę na bloga i odpisuję - oczywiście jeśli mam w danej chwili czas i siedzę przy laptopie. W efekcie pewnie gdyby do liczby wyświetleń liczyły się i moje, liczba ta byłaby ze dwa razy większa ;)

3. Czy Twoja rodzina i znajomi wiedzą o tym, że prowadzisz bloga?
Najbliższa rodzina i najbliżsi znajomi - jak najbardziej, nie mam co ukrywać. Nie chwalę się nim jednak na prawo i lewo. Rodzince czy Ukochanemu często nudzę wręcz opowiadając o blogu i blogosferze, co kto napisał i jaka wynikła z tego aferka ;) Najbliżsi czasem patrzą na to krzywym okiem, jak np. biegnę do kuchni, gdzie mam moje stanowisko do zdjęć, obładowana kosmetykami i tkwię przy oknie dłuższy czas, złorzecząc na wredny aparat, który nie chce wyostrzyć zdjęcia ;)

4. Posty jakiego typu interesują Cię najbardziej u innych blogerek?
Trudne pytanie, bo raczej nie mam określonych preferencji. Wiadomo, że na blogach kosmetycznych najwięcej jest recenzji, ale wydaje mi się, że częściej interesują mnie inne posty, np. takie o zakupach, ciekawych trikach kosmetycznych, książkach, hasłach z Google czy nawet takie zupełnie luźne, o niczym. Jeśli zaś chodzi o kosmetyki, zawsze chętnie czytam o tym, co sama miałam możliwość przetestować - lubię porównywać opinie.
 
5. Czy zazdrościsz czasem blogerkom?
Czasem się zdarza ;) I nie chodzi tu o popularność czy ilość współprac, bardziej zdarza mi się zazdrościć np. dostępu do ciekawych kosmetyków albo spotkań blogerek czy takich organizowanych przez firmy kosmetyczne :)

6. Czy zdarzyło Ci się kupić jakiś kosmetyk tylko po to, by móc go zrecenzować na swoim blogu?
Nie, nie widzę takiej potrzeby ;)

7. Czy pod wpływem blogów urodowych kupujesz więcej kosmetyków, a co za tym idzie, wydajesz więcej pieniędzy?
A czy jest wśród nas choć jedna, która uważa, że jest nieczuła na pozytywne recenzje na blogach? ;) Owszem, parę razy zdarzyło mi się kupić coś tylko dlatego, że naczytałam się pozytywów u koleżanek blogerek, ale właściwie muszę przyznać, że jeszcze potrafię zachować rozsądek w czasie zakupów ;)

8. Co blogowanie zmieniło w Twoim życiu?
Na pewno pomogło mi się odciąć od codziennego życia. Jestem typem domatorki, więc blogując mam co robić w długie wieczory, kiedy moi znajomi wolą wybrać imprezy ;) Poza tym dzięki blogowaniu poznałam wiele świetnych osób - chociażby przekochaną i jednocześnie przeokropną Sabbathę, której w życiu na oczy nie widziałam, a stała się jedną z najbliższych mi osób ;)

9. Skąd czerpiesz pomysły na nowe posty?
Szczerze mówiąc - zewsząd. Czasem inspirują mnie posty innych blogerek, czasem sama wpadnę na jakiś wielce genialny pomysł ;) Jeśli chodzi o recenzje, zazwyczaj siadam, rozglądam się, co z kosmetyków mogłabym zrecenzować, wybieram 5 i daję Wam na FB do wyboru, co interesuje Was najbardziej ;)
 
10. Czy miałaś kiedyś kryzys w prowadzeniu bloga, tak że chciałaś go usunąć?
Nigdy. Nie po to pracuję na blogu czasem wręcz latami, żeby to wszystko usunąć. Porzucałam blogi, ale nigdy nie usuwałam. Mniejsze kryzysy oczywiście miewam, ale nawet wtedy staram się codziennie coś publikować, bo mam świadomość, że są osoby, które codziennie tu wchodzą, żeby przeczytać nowy wpis.
  
Dodatkowe pytanie:
11. Co najbardziej denerwuje Cię w blogach innych dziewczyn?
Nie wiem, czy można to uznać za "blogi innych dziewczyn", ale strasznie na nerwy działają mi osoby, które zakładają bloga, a na nim przed pierwszym postem pojawia się zakładka "Współpraca", fanpage na FB i sypią się komentarze na innych blogach "Fajnie, zapraszam do mnie!". Uważam, że na wszystko trzeba sobie w blogowym świecie zapracować, bez sztucznego napędzania statystyk czy żebrania o kosmetyki w mailach do firm. Największa satysfakcja jest wtedy, kiedy same osiągniemy sukcesy - pierwsze oferty współprac wysłane DO nas, a nie PRZEZ nas, pierwsze setki obserwatorów, pierwsze miłe maile od czytelniczek :)
  
Jeśli macie ochotę także wziąć udział w tej zabawie, czujcie się otagowane ;)
Chętnie przeczytam Wasze odpowiedzi :)

niedziela, 21 października 2012

Green Pharmacy - Szampon i balsam do włosów Pokrzywa

Moich zachwytów (no, głównie ;)) nad włosowymi kosmetykami marki Green Pharmacy ciąg dalszy :)
Tym razem chcę Wam napisać o duecie, który stosuję już od jakiegoś czasu - niecałego miesiąca. Może wydawać się to Wam mało, ale przy moim codziennym myciu włosów zdążyłam już dobrze zapoznać się z tą parką :) Zapraszam więc do lektury.
  
  
Opisy producenta i składy:
   
Gdzie i za ile: Rossmann, Natura, BioGaleria.pl - szampony ok. 6zł / 350ml, balsamy ok. 8zł /  300ml
   
Moja opinia:
Oba produkty mają bardzo przyjemne opakowania - kojarzące się ze starymi specyfikami z półek naszych babć, uwielbiam taki design opakowań :) Oba wykonane są z brązowego plastiku, który jest na tyle przezroczysty, że łatwo zobaczyć ile produktu zostało w opakowaniu. Zamykane są klasycznym "zatrzaskiem" - nie ma problemu z otwarciem butelki nawet z mokrymi dłońmi. Plusem jest też fakt, że etykiety są wodoodporne i nie złażą z czasem.
  
   
Szampon ma żelową, dość gęstą konsystencję i zielony kolor. Pachnie bardzo ładnie, ziołowo. Nie czuję w nim konkretnie pokrzywy, ale i tak zapach kojarzy się bardzo pozytywnie. Szampon jest dość wydajny, bo całkiem nieźle się pieni - wystarczy więc mała ilość. Niestety stosowany solo, bez użycia balsamu czy innego specyfiku po myciu może poplątać nasze włosy.
Balsam jest bardzo kremowy, również gęsty. Pachnie tak samo jak szampon, ale z lekką domieszką nieco mydlanego zapachu. Wystarczy naprawdę mała ilość, żeby rozprowadzić ją po całych włosach, myślę, że będę go używać miesiącami ;) Spłukuje się bez większych problemów i nie obciąża włosów, ułatwia ich rozczesywanie.
W duecie produkty te sprawiają, że moje włosy są bardzo świeże i sypkie. Nie przyspieszają (ani nie spowalniają, niestety) przetłuszczania się, ale porządnie myją i odżywiają włosy. Solo nie przyniosłyby takich efektów, bo szampon bez balsamu splątałby włosy, a balsam bez szamponu wiele by nie dał ;)
Czy kupię ponownie? Szampon na pewno. Co do balsamu nie jestem pewna, bo dopiero odkrywam ten rodzaj odżywiania włosów tuż po myciu, testuję różne nowości ;) Wam jednak zdecydowanie polecam oba te produkty :)
  
  
Używałyście już specyfików do włosów Green Pharmacy? Polubiłyście je tak jak ja?

sobota, 20 października 2012

Co u mnie, co u Was? :) #1

Przy okazji konkursu urodzinowego bloga zapytałam Was, o czym chciałybyście tutaj poczytać. Spora część z Was wspominała, że brak tutaj takich bardziej prywatnych postów, które pozwalałyby Wam lepiej mnie poznać, nawet gdyby były o niczym konkretnym ;) Dlatego postanowiłam co jakiś czas publikować takiego zupełnie luźnego posta o pierdółkach - żebyście faktycznie mogły poznać mnie z tej mniej "oficjalnej" strony. Przy okazji sama chciałabym i o Was trochę poczytać, więc mam nadzieję, że te posty będą temu służyły :)
Zapraszam więc na porcję pierdółek z życia Orlicy ;)
  
   
Przede wszystkim, stał się cud - kupiłam buty na zimę! To zawsze była moja zmora, nie mogłam znaleźć dobrych w odpowiedniej cenie, a jak znalazłam to szybko musiałam je reklamować... Pominę już fakt, że często do grudnia zasuwałam w tramposzach ;) W tym roku wyjątkowo wpadło mi w łapki trochę nadprogramowej kasy, więc poszłam do Galerii, żeby znaleźć jakieś buty... Weszłam do pierwszego sklepu - Deichmanna - i od razu zauważyłam odpowiednie. Tak wyglądają zwykle moje zakupy - pierwszy wybór jest najtrafniejszy, więc nie ma problemu z uganianiem się po sklepach ;) Owszem, na szybko obeszłam jeszcze kilka innych sklepów, ale wróciłam ostatecznie po te - są (wg mnie ;)) piękne, bardzo wygodne i zaskakująco solidne :) Kosztowały 139zł, marka Graceland. Nawet jeśli coś jednak z nimi się stanie, w Deichmannie nie ma najmniejszych problemów z reklamacją, ale tym razem się jej nie spodziewam :) I może wyda Wam się to dziwne, bo nie są to seksowne szpile, ale w tych butach mam +10 do pewności siebie ;)
Macie już buty odpowiednie na zimę? Kupujecie co sezon nowe czy wolicie porządną parę na kilka lat?
   
  
Kolejna pierdółka jest bardziej włochata i ma na imię Pumba :D To młodziutka świnka morska mojej siostry, na razie jeszcze dość zestresowana i wystraszona - jest u nas od kilku dni. Chyba jednak mam na nią jakiś magiczny wpływ, bo kiedy ja ją głaszczę, zadowolona "grucha" - jeśli miałyście prosiaczki, wiecie o czym mówię :) Na innych domowników reaguje kwikiem i brykaniem po terrarium. Mój kot, Tymon, już został przyłapany na wproszeniu się na parapetówę do prosiaka, ale krzywdy by mu nie zrobił - tylko siedział w trocinach i obwąchiwał świnkę, ewentualnie delikatnie trącał ją łapką ;) Widok przeuroczy, choć mało kto ufa Tymonowi i jego przyjaznym zamiarom ;)
Miałyście kiedyś świnki morskie albo inne gryzonie? Opowiedzcie o nich :)
  
  
Teraz przejdźmy do spraw zupełnie przyziemnych - dosłownie i w przenośni. Może jeszcze tego nie wiedzie, ale mam wstręt do stóp. Swoich, cudzych, wszystkich. Kiedy uczyłam się kosmetyki i miałam koleżance zrobić pedicure w ramach ćwiczeń cierpiałam straszne męki, tak samo później, kiedy zamieniłyśmy się rolami. Może wynika to u mnie z tego, że mam nieustające problemy z paznokciami u stóp i od lat muszę swoje stopy chować, bo są paskudne ;) Teraz jednak są jeszcze paskudniejsze, bo nieco je zaniedbałam i skóra stała się na nich bardzo twarda i szorstka. Od jakiegoś tygodnia staram się je ratować tym, że po kąpieli nakładam grubą warstwę mocno nawilżającego kremu, a na nią zakładam bawełniane skarpetki i tak spędzam noc. Już widzę poprawę, więc trzeba tylko utrzymać systematyczność ;)
Stosujecie skarpetki albo rękawiczki na noc czy wystarczają Wam same kremy?
  
  
Powiem Wam też, że zostałam okrutnie zdradzona przez własną mamę! Od lat jestem konsultantką Avonu, zawsze mama również zbierała dla mnie zamówienia, aż pewnego dnia wróciła do domu z głupim uśmieszkiem i z miną winowajcy wyciągnęła z torebki kilka katalogów i innych dokumentów z... Oriflame! Dała się wciągnąć w bycie konsultantką! W efekcie... cóż, teraz obie zbieramy zamówienia z obu firm, choć w Oriflame trudno nam się na razie połapać, bo średnio znałyśmy tę markę wcześniej ;) Poza tym sama teraz mam możliwość zamawiania ich kosmetyków, więc pewnie coś tu się będzie znowu pojawiać raz na jakiś czas :)
Co poza słynnym miodkiem i tuszem Wonder Lash polecacie z Oriflame?
  
   
I ostatnia pierdółka ;) Po moim poście dotyczącym moich ptaszników, węży i innych okropieństw pewnie zaskoczę Was faktem, że panicznie boję i brzydzę się... biedronek! Nie wiem jak u Was, ale w Toruniu (przynajmniej w moich okolicach) jest ich prawdziwa inwazja! Dosłownie setni latają w powietrzu, szyby na oknach są od nich ciemne, nie ma mowy, żeby takie okno otworzyć, bo od razu wlatuje cała chmara, fuj! Wczoraj wyszłam powiesić pranie na zewnątrz, a kiedy wróciłam, siostra zdjęła ze mnie kilkanaście tych paskudztw - mam ciarki nawet teraz jak o tym piszę... Przez te paskudy wręcz apetyt mi odbiera, więc potrafię nic nie zjeść w domu przez cały ten czas, kiedy świeci słońce - tzn. kiedy biedronki są aktywne i latają jak głupie, brrr!
Są i Was? Atakują Was krwiożercze śmierdzące biedronki? :>
  
To by było tyle dzisiaj. Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam i że spodoba Wam się idea takich postów :)
A teraz i ja chciałabym Was lepiej poznać :) Jeśli macie ochotę, napiszcie w komentarzu, co tam u Was, co ciekawego Was spotkało, pomarudźcie, jeśli macie potrzebę, cokolwiek :) Potraktujmy tego posta (i każde kolejne z tej serii) jako miejsce do luźnej rozmowy o wszystkim :)

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...